Piñata by Zaq Landsberg

Jeszcze nie mam tego nawyku.

Nieszukania niczego u innych, gdzie indziej, kiedy indziej, tylko zwrócenia się ku samej sobie.  
Być może również po to piszę. Żeby po pewnym czasie rzuciło mi się w oczy to, co innym wydaje się oczywistością. Że ciągle szukam wyjaśnień, wytłumaczeń, uzasadnień – zewnętrznych. Że szukam sumy czynników, które spowodowały, że jestem taką, a nie inną mną. Sumy, na którą będę mogła następnie dać sobie jakiś kombatancki rabat.

Ale przyłapałam samą siebie w kąciku. Przeczytałam wczoraj dziennik od pierwszego do ostatniego wpisu, i znalazłam tam siebie. Taką, która jakby nie widziała samej siebie i nie miała środka, tylko samą skórkę chlebową i na zewnątrz wszechświat. Dawno temu miałam nadzieję, że się sobie napiszę, ta, której nie umiem zobaczyć, objąć. Ta z migotaniem pamięci. Nietrwała, ruchoma, spleśniała jak niebieżący środek wyrazu. Aż tu nagle – mam się, wygląda na to, że niepustą, coś mi tam przyjemnie grzechocze i myśli. Mam złapaną jakąś momentalną siebie, z nawracającymi widmami, słabością do kolorów po latach czerni i powściągliwą melancholią. Maniakalnie powtarzam wątki, wykonując potrójny tulup, po którym wzruszona siadam na ławeczce w tiulowej spódniczce i wręczam sobie kwiaty. Dziś je wszystkie wstawiam do wazonów.

I tu dzisiaj jestem. Siedzę w kąciku przed lustrem, jak wielka piniata. I dociera do mnie powoli, że jak nie rozbiję do końca tej swojej kolorowej skorupki, to prosta sprawa – nie będzie cukierków.