summer desktop by Katachreza

Dziś był niedorzecznie letni spacer, jak przez pulpit Windows.

Błękit drgał w słońcu jak krawędzie nadpalonej kliszy, widok był czysty, kwiaty dość nowe, horyzont z tlenu i wodoru.

Wycieczka była prawdziwa, męcząca i poocieraliśmy się o niemal niedepilowane łono natury, nie licząc znaku ograniczenia kierunku jazdy dla koni. Poznaliśmy wszystkie komary w lesie, już byliśmy skłonni dać każdemu imię, ale wszystkie zaczynały się na k, jak to u komarów.

Kiedy przyszło do zrywania malin nad Wartą, okopaliśmy sobie całą szóstką kostki z radości, ale potem przyszedł stan lękowy – jagód nie wolno niemytych, to może i malin nie wolno? Taka u nas teraz natura denaturata, odzwyczajeni jesteśmy, dzieci jakby cieplarniane, choć my z niejednego kapsla w dzieciństwie piach jedliśmy, więc niepewnie powzięliśmy umiarkowanie w jedzeniu widoków, maliny tylko z górnych gałązek, te nieobsikane. Dobre, małe, słodkie, robaczywe, odwijane z letnich pajęczyn i kurzu.

I rzeka popachniała rzeką, duszne trzciny bez miejsca dla ludzi, dryfujące srebrne puszki, lekkie folie, turkusowa ważka przezroczem skrzydeł ścinała dla nas powietrze, było tak nudno jak w filmie, kropkowane ławice bezimiennego narybku jadły nam z rąk porządnie skruszone paluszki, byliśmy cali posypani piaskiem jak niedzielne popołudnie na wyspie Grande Jatte, letni obraz bez puenty, wielka woda.