Written by Córkinia

Godzinami łamię się z córką słownikiem. Żeby rósł jej własny. W którym się spotkamy, cokolwiek się zdarzy. Żeby znaleźć i zgubić z dzieckiem wspólny język. Zawsze się rozpoznać, nawet tak odwrotne.

Słucham szaleństw intonacji i ćwiczeń. Trwa przymiarka do pierwszego opisania siebie. Zaraz piąte urodziny, mijają dwa miesiące od suwerennego napisania “dupa” 🙂 i własnego niepowstrzymanego śmiechu.

Alfabet jej służy. Z osłupiającą samodyscypliną wstaje, żeby pisać i czytać. Otwiera książki większe od siebie i metodycznie czyta choćby cztery pierwsze słowa. Pada ze zmęczenia i szaleje z radości.

W głowie dźwięczą mi moje codzienne wyjaśnienia, didaskalia do stron, scen i widoków. Pogłębia się przy tym przedziwne doświadczenie ze storczykowej hodowli dwóch córek urodzonych w odstępie niecałej dekady.

Obie zaczęły dość biegle czytać przed 5 rokiem życia, obie z własnej woli i bez narzędzi represji :>. Dumne z coraz swobodniejszej gry w literki i w cyfry. W obie gry w innej epoce grała ze mną mama. Podobne słowniki, w każdym agrest, admirał, armata i yeti. Też w to gracie?

Różnica jest w oddalonych o dekadę światach do czytania. Na murach, wystawach, naklejkach, butelkach, na tabliczkach i logotypach, które namiętnie stara się czytać najmłodsza córka, niemal nie ma języka polskiego. Straszny hałas znaków, skrótów, strzelanina czcionek. Migotanie wystaw. Plakaty na drzewach. Świat powierzchniowo czynny dziesięć lat później spakował się i wyszedł po angielsku.

Myślicie, że wróci?