Le Meute by Robert Doisneau

Do mojej mamy przyszła z wizytą sąsiadka. Napić się kawy z fusami i popłakać nad ciastkami z cukrem, bo tak się płacze w tej wiosce. Z wizytą. Przed obiadem, krótko, z zakupami przewieszonymi przez ramę roweru.

Żadna przecież nie powie – moja przyjaciółka. Zbytek. Przychodzi się poważnie, policzyć rany, zaopatrzyć przednówek w jakiś worek ziarna, pożyczyć i oddać pieniądze, czasem w gotówce, czasem w kurach, a latem w czereśniach.

Sąsiadka miała troje dzieci. Chodziłam z nimi do szkoły w innej epoce.

Koleżance z mojej klasy trafił się mąż alkoholik, co bił, pił i na koniec przeprosił tak ładnie jak umiał, wieszając się na drzwiach łazienki.

Koledze dwa lata starszemu trafiła się żona, co mu narodziła samych chorych dzieci. Dużo. Jakby z każdym chciała się upewnić, czy może tym razem.

Koledze rok starszemu, Grzegorzowi, trafił się przed dwoma laty akurat taki samochód na skrzyżowaniu, który zawiózł go na tamten świat, bez wyjaśnień i ładniejszej koszuli. Grzegorz mieszkał z mamą, bez żony, bo miał krzywe plecy i żadna go nigdy nie chciała. Miał wielki sad czereśniowy do zwracania długów.

Sąsiadka na kawę krótko, bo tylko musiała powiedzieć, że zawsze przed dom wychodziła wołać Grzegorza na obiad. Tak stawała przed gankiem i wołała: – Grzegorz.

I teraz znów wychodzi, cichutko sobie zawołać.
– Grzegorz.

Tak czasem.

No to do zobaczenia, dziękuję za kawę, trzeba jechać zakupy zawieźć, obiad robić.
Do widzenia.