Pomyślałam, że skoro nie chcą mi odrosnąć nowe słowa, to wyjdę najpierw w starych.
————————
Festina Lente
dziennik frazeologiczny
Wszelkie podobieństwo mnie do mnie jest czysto przypadkowe.
Boże, jaka ja jestem głupia. Jaka strasznie głupia. Gdybym mogła, kopnęłabym się w głowę, niestety jestem również nie wysportowana. Nie mam zatem już nic, czego można by się trzymać. Mówię sobie czasem: – Dziewczyno! – i z naganą patrzę lustrzanemu odbiciu w oczy. – Kobieto!- powiadam z mocą w głosie, czując, że jeszcze chwila, a odgadnę przyczynę swej niezmierzonej, bezdennej, przepastnej jak torba kangurzycy głupoty. Dystans do popełnianych z żałosną regularnością błędów, pomyłek i wypaczeń rośnie, igła mojego jakże czułego narzędzia samokrytyki poczyna wibrować, a lustrzane ja truchleje na widok szykującego się samosądu. Nabieram tchu, aby wypowiedzieć straszne słowa. Serce bije mi w piersi, niczym dżudoka pięścią o matę. Odbicie w lustrze jest tak białe z przerażenia, że widać wyłącznie piegi, które zapraszają do zabawy w “połącz wszystkie punkty linią”. Już czas. Omiatam surowym wzrokiem sylwetkę w lustrze. I wtedy spostrzegam, że jestem nie tylko za głupia, ale i za gruba.
Zrobiłam trzy gwiazdki, bo jak, cholera, przejść płynnie do jaźni głębokiej z rejonów ciała stałego? Pewnie jakbym poczekała z pisaniem do starości, to bym wiedziała, ale nie daj Bóg jakąś amnezję po drodze i już szlag by trafił tych parę głębszych wniosków, do jakich w życiu doszłam. A, zresztą, co ja się tak cackam, szlag mnie trafi z pewnością; z zegarmistrzowską precyzją mogę nawet powiedzieć, ze nie będę żyła ani chwili dłużej, niż będę żyła. To wszakże żaden problem, nie będę cierpieć z powodu ograniczeń niezależnych ode mnie, taka naiwna nie jestem. Pozostaje niestety kwestia znacznie bardziej paląca, kwestia nieprzyjemnie zasadnicza i niebezpieczna dla otoczenia. Mianowicie kwestia mojej głupoty. Jak mogę żyć dalej ze świadomością, że jestem egzemplarzem uszkodzonym, modelem wybrakowanym, bublem po prostu, który ktoś w roztargnieniu dopuścił do kontaktów z resztą stada, do zatrważająco anonimowej wymiany międzyludzkiej, do pokątnego handlu myślami? Wielokroć zwracałam się z prośbą do najwyższych instancji, aby ktoś zechciał mnie chociaż opatrzyć instrukcją obsługi. Nie wiem już nawet, komu byłaby bardziej potrzebna, innym, czy może raczej tej smutniejącej bez żadnej wyraźnej przyczyny pierwszej osobie liczby nieznośnie pojedynczej, osobie, którą od kilkudziesięciu lat dzierżawię bez żadnych większych korzyści, za to z coraz silniejszym przekonaniem, ze mocno dokładam do tego interesu?
Ktoś powinien mnie zbadać. Prześwietlić, rozkroić, poddać starannej analizie moje słowa, moje wspomnienia, mój półprzezroczysty chaos kurtuazyjnie zwany w pewnych kręgach rozumem. Ja naprawdę chciałabym to mieć na papierze, niech tam, mogliby mi to wbić w dowód osobisty, tuż pod Peselem, żebym w każdej sekundzie miała możność wylegitymowania się, usprawiedliwienia błędów komisyjnie stwierdzonym inwalidztwem emocjonalnym, aberracją genetyczną, partactwem w rękodziele stworzenia. A zamiast tego od lat moje autoreklamacje uznaje się za bezpodstawne, określając usterki jako wynikłe wyłącznie z winy użytkownika. Ja to chrzanię, szanowni państwo, ja już i tak za długo udaję. Sama się tak świetnie ułożyłam do życia; taki pies na spacer i rodzinną kolację. Mam dosyć mimikry, nie starcza mi sił na zmianę twarzy częstszą niż dwa razy na dobę, jestem coraz bardziej ospała w klaskaniu rytmicznym na każdą okazję, nie dość udatnie macham ogonem, wymagane w umowie okazywanie przyjaznych uczuć nadwątliło mi system nerwowy; ja się naprawdę nie nadaję do tego sitcomu.
Żeby wszystko było jasne: nie mam zamiaru budzić litości i trwogi, w dzisiejszym świecie prowadzi to co najwyżej do kataru, nieuniknionego przecież przy alergii na życie, zwłaszcza cudze. Ja tylko tak sobie mówię czasami, a może to samo się mówi; niewykluczone, że mam po prostu jakiś literacki powidok. Mówię jednak – żeby zagłuszyć obsesyjną potrzebę drugiego człowieka.
Może język do tego właśnie został stworzony? Nie do porozumiewania się z drugim człowiekiem, do tego bardziej przydatny jest sensualizm skóry i racjonalizm pocałunków, ale po to, by wypełnić puste miejsca po ludziach?
Zresztą, kiedy myślę o sobie, o tym, z jakich drobin się składam, słyszę szelest kartek, widzę mniej lub bardziej równo poukładane słowa, czuję niemal szorstkość papieru. Wieczorami przesiaduję w bibliotece pamięci, daremnie szukając pytań do wpisanych w linie papilarne odpowiedzi. W żyłach nieprzerwanie płynie rwący potok liter, mam ich czasem tak dużo, że pozwalam sobie na krwotok, żeby nie rozpaść się, nie wybuchnąć przez ten nadmiar.
Nie rozumiem tylko, jakim cudem udało mi się wyjątkowo okiełznać chęć skierowania tej lawiny słów na innego człowieka. Mówienie do siebie nie ma na mojej giełdzie towarzyskiej zbyt wysokich notowań. Pasjami lubię rozmawiać z osobą inteligentną, więc może stąd ta niechęć do monologów przed lustrem. Co tam zresztą owe monologi, próbkę już dałam, zwykle to lipa wielka, kończy się na nerwowym przymierzaniu sukienek i jednodniowym postanowieniu regularnego odbywania joggingu, aerobiku i temu podobnych marzeniach i mrzonkach, którym pożywki regularnie dostarczają kobiece pisma. Jakkolwiek na pierwszy rzut oka brak tu logiki, skoro pielenie chwastów w ogródku działkowym mej duszy zamieniam na równie nieprawdopodobną działalność autopielęgnacyjną bądź dietetyczną, to ma to jednak swe głębokie uzasadnienie w trawiącym mnie od lat przekonaniu, że potrafię entuzjastycznie zabrać się wyłącznie za taką robotę, której efekty będą, rzekłabym wręcz, namacalne. A że równie błyskawicznie zniechęca mnie monotonia rytuału, jakiemu miałby podlegać mój uroczy kaprys stracenia paru kilogramów… Cóż, coś przecież musi się składać na przeklętą cechę konstytutywną mojej osobowości, a mianowicie na konsekwentną niekonsekwencję, jak to na użytek własnej psychologii kieszonkowej nazwałam.
O, i tu być może bliska jestem przyczyn tego sobopisania, jakie od kilku stron uprawiam. Bez względu na rozmiar (i płeć…) trapiących mnie problemów, ni w tak zwaną cholerę nie pójdę z nimi do psychologa, czy innego psychiatry. Moja awersja do tego typu jednostek pogłębia się z wiekiem, nabierając przy tym coraz silniejszych znamion psychopatii. Doświadczenia, jakie pałętają się po moim pustawym rozumku, jasno dowiodły mi już u progu mojego dorosłego życia, że uczony w piśmie psych. zdecydowanie zbyt szybko stawia diagnozę i śmiałymi jak prześwietny król Bolesław pytaniami zaczyna proces żmudnego dopasowywania mnie do jego wizji mnie. Ponieważ właśnie to doprowadza wyżej wspomniane mnie do szaleństwa w tak zwanym codziennym życiu, po jaką cholerę miałabym się zgodzić, aby mi to aplikowano w ramach kuracji antydepresyjnej? Ja tam zresztą żadnej depresji nie mam, mnie tylko szlag o różnym amperażu trafia i tyle. Kiedyś nadejdzie ten błogosławiony dzień, kiedy mnie trafi szlag wysokiego napięcia i będę miała spokój.
Tym razem trzy gwiazdki dlatego, że zgubiłam wątek. Od samego początku chcę mówić o tej mojej zgubnej konsekwentnej niekonsekwencji, oraz o monstrualnych już rozmiarów potrzebie drugiego człowieka. Nie oszukujmy się jednak. Nie byłabym sobą, gdybym zdołała na najbliższych stronach chociaż na milimetr zbliżyć się do sedna sprawy. To słowa wodzą mnie za nos i na pokuszenie. To całe tutaj powinno nazywać się Dziennik frazeologiczny i stanowić przykład na patologiczny przypadek usłowienia się. Od dawna mieszkam w podziemnych korytarzach znaczeń. Historia mojego życia to w dużej mierze niebezpieczne związki wyrazów, uwiedzenia przez metafory, otwieranie się przez słowa-klucze i zdania-wytrychy. A nade wszystko rozpaczliwe pragnienie samoopowiedzenia, wyczerpujące próby napisania samej siebie do końca, z podawaniem przypisów i bibliografii wspomnień włącznie. Czasami ogarnia mnie przerażenie na myśl o tym, ile listów napisałam w tym celu, ile kawałków mnie leży w cudzych szufladach; jak ja to odzyskam, posklejam?
Cicho. Przestań się nad sobą roztkliwiać, albo spraw sobie jakiś gustowny młoteczek do stukania się w ten głupi łeb.
Próba nabycia wyżej wspomnianego młoteczka nie powiodła się, z uwagi na daremność prób ustalenia, czy jestem masochistką, czy nie. Jedyny w miarę konstruktywny wniosek, jaki mi się nasunął, dowodził, ze jestem masochistką light i że w rachubę wchodziłby ewentualnie młoteczek gumowy. Gumowy młoteczek, niestety, miast temperować moje napady szału, rozśmieszałby mnie tylko do łez, a w takim wypadku wolę już rozśmieszać się werbalnie, więc po prostu będę pisała dalej, skoro mi się dzięki temu tak regularnie morda cieszy.
Oto jak ja się potrafię podnosić na duchu. Ten duch musi mieć ukryte nie byle jakie przymioty; szkoda, że się do nich nikt, łącznie ze mną, jeszcze nie dokopał. Rzekłabym, że krew moja dawne bohatery, ale zrodziła się we mnie nieco konfundująca wątpliwość, czy aby miesięczna również?!!!
Byłam niedawno w lesie. Drzewa ubrane w spranorude swetry martwego mchu. Samobójcze skoki mokrych liści. Stałam, niewidomiejąc od wyblakłego światła listopadowego, gnijące niespiesznie poszycie miękko przytulało się do moich starych butów; chłonęłam lekcję o rzeczach, które odchodzą po to, aby mogły zjawić się następne.
Psuje mi się urządzenie do unoszenia kącików ust w uśmiechu. Lekko jeszcze napina się skóra wokół oczu, ale radość wcale nie dochodzi do warg, jakby gubiła drogę. Ludzie mi mówią, że jestem smutna, tak często, że aż złość bierze; przecież regularnie śmieję się głośno, gestykuluję, wysypuję kolorowe słowa na piasek; spełniam wszystkie warunki ku temu, aby w kwestionariusz wpisać: usposobienie – wesołe. Nie jestem smutna. Nie urodziłam się po to, aby być smutna. Mam Tilię i jestem szczęśliwa. Tylko kiedy wyjeżdżam do Miasta Epistemologów, nagle smutnieję, doniczegowieję, samotna, bezradna, niecała, bez możliwości przytulenia się mocno do kogoś, kogo się kocha. Tak niewiele znaczą wtedy inne rzeczy. Chciałabym istnieć bardziej, prawdziwiej i do końca, zacząć się na granicy skóry, dotknięta; muszę poczuć się dotknięta, muszę uciec ze słów.
Jakby to było, gdybym kochała i była kochana? Jaka mogłabym być? Jakie zakładałabym sukienki? Z jakiego kubka piłabym poranną kawę? Co dawałby mi ten, który by mnie kochał? Konwalie, poczucie bezpieczeństwa, dzieci; co można dać mnie, która czuje brak, ale nie wie czego?
Tilia uszczęśliwia mnie najmocniej na świecie – ale tak bardzo mi żal, że to takie niepełne, że nie ma dla niej jeszcze jednej miłości – i że nie ma jej też dla mnie. Jest jakby wszystkiego w sam raz, a jednak za mało. Tak, żeby ze szczęścia płakać, zamiast krzyczeć i śmiać się. Może dlatego, że we mnie tej głupiej miłości za dużo, ona tylko przeszkadza, wciąż upomina się o swoje, nie daje zasnąć, podpowiada, że gdzieś istnieje ktoś inny i ja jej wierzę, ale on nie przychodzi, nie zamyka mojego dnia wspólnym snem.
Chciałabym naprawdę wiedzieć, dlaczego ja jestem taka niezrównoważona. Przeszłam dziś tyle ulic, bez celu i sensu, dotykałam różnych przedmiotów tak wiele, że mogłabym zamknąć oczy i rozpoznawać rzeczywistość tylko opuszkami palców. Zamiast tego, ledwo dostrzegalnym ruchem sprawdzam, czy zmarszczki pod oczami ciągle uśmiechają się za mnie. Skąd ta moja niepewność, dlaczego gesty straciły płynność, dlaczego zaczęłam się bać, że tak nagle może mnie ubyć; może zresztą nigdy nie było mnie całej?
Na fałszywie gładkiej powierzchni lustra badam zmarszczki, linie papilarne czasu. Jedyny materiał dowodowy w moim procesie starzenia się wciąż uparcie świadczy na moją niekorzyść.
Stanęłam dziś jak wryta, gdy minął mnie mój miły. Takie dobre słowo – minął. Jest w nim zarówno ruch w czasie, jak i w przestrzeni – jest moja bezradność i mój bezruch – jest i dziwaczne przeświadczenie, że nie da się zatrzymać karuzeli zdarzeń nawet na chwilę – że zawsze będziemy się mijać – ja siedząca na jaskrawoczerwonym smoku, on na białym koniku w niebieskie kwiatki, których tak okropnie się wstydzi – zawsze tak samo od siebie odlegli – na niewyciągnięcie ręki.
Nieważne. Dlaczego byłam taka nieruchoma? Dlaczego nie wierzyłam, że
Musiałam przerwać pisanie i nie wiem już, w co nie wierzyłam dwie linijki i mnóstwo godzin temu. I jak mam myśleć, że istnieję cała?
Rzeczywistość jest jednorazowego użytku. Zdarzenia mają nieprzedłużalny okres trwałości. I tylko pamięć, beznamiętny respirator, utrzymuje je przy życiu. Ironia losu: złe wspomnienia daremnie błagają o łaskę eutanazji, najcenniejszych nigdy nie daje się ocalić.
Dzisiaj, czyli zupełnie kiedy indziej, parszywy dzień. Piszę, żeby szybciej się skończył. Niby nic, drobne rzeczy nie pasują, nie udają się. Niby w porządku, niby dobrze, niby ja. Zwariuję bez Tilii. Nie mogę wytrzymać jednego dnia bez niej. Płaczę jak głupia i nie mogę się uspokoić. Sztuczne słowa wszystkie, niedobrze mi od tego braku, chcę przytulić moje dziecko!
Musiałam dziś pojechać do szpitala, znowu bolało mnie okropnie. Gdzieś po drodze jednak silniejsza i ostrzejsza od bólu stała się ta nieprzyjemnie wierna pustka, dobrze znany brak drugiego człowieka. Ile razy to czułam? Przerażenie słabością, bezsilnością, samotnością. Kiedy rodziłam Tilię, najbardziej bolało to, że nikt prócz mnie nie czeka na nią, że żadna druga miłość nie gryzie palców ze strachu i ze szczęścia na zmianę. Że żadne ramiona nie skryją ani mnie, ani jej, że będziemy kulić się z zimna, przykryte tylko moją miłością, jak za małym płaszczem.
Na szczęście, Tilia dała mi drugi płaszcz. Kiedy jesteśmy razem, jest mi najcieplej na świecie. Marznę, kiedy wyjeżdżam do Miasta Epistemologów. Kiedy jestem tutaj.
Boże, z dużej i z małej litery. Przytulić policzek do policzka Tilii. Zasnąć, z ręką zdrętwiałą od trzymania bajki – za rękę. Zasnąć, wreszcie razem. Takie objęte i przejęte sobą. Niech już będzie jutro. Jutro wracam do Tilii.
Niestaranny upływ czasu zaznacza się przez trzy gwiazdki. Zmieścił się w nich tydzień, a może i więcej. Tak bardzo nie pamiętam. Dzisiaj jest dzisiaj Zdążyłam pojechać do Tilii i wrócić do Miasta Epistemologów.
Ta ciągła zmiana perspektywy, dyskretnie wpisana w dwa czasowniki: pojechać i wrócić. Bez komentarza.
Dowiem się kiedyś, ile Tilii straciłam przez Miasto Epistemologów? Skazałam ją na taką arytmię emocjonalną. Jestem. Nie ma mnie. Jestem. Będę. Bywam. Rytm życia wyznacza odmiana czasownika “być”. I rozkład jazdy.
I tak, Festina Lente, figurująca w powszechnym spisie stereotypów społecznych jako samotna matka, z przykrością stwierdza, że zamiast na dwoje rodziców, wystarcza jej ledwie na pół jednego.
Dzisiaj, tylko trzy sekundy dalej. Wydarzenia z pogranicza pierwszej i drugiej osoby liczby pojedynczej.
Sen miałam piękny, za piękny. Że dom na wsi, ciepło i słonecznie, nasturcje i biedronki w stosownych proporcjach, drewniana ławka w ogrodzie, że mój miły i ja, szczęśliwi mocno, on na jednym kolanie trzyma uśmiechniętą Tilię, a na drugim – naszego małego synka (!). I tak w śmiechu i cieple trwamy sobie i im.
Ja, Lente, takie sny? Oszalałam. Wysoki Sądzie, obawiam się, że jestem zakochana.
Tym razem w trzech gwiazdkach zmieściło się ponad półtora miesiąca. Zdążyłam wejść w zupełnie nowy rok.. Potem do pokoju z niebieską podłogą. W pokoju z szuflady biurka wyjęłam ten zeszyt. Przeczytałam to, co zapomniane już prawie. Więc to ja?
Jedna sekunda później. To były stare myśli; to, co spadło ze mnie jak płatki kwiatów, już niepotrzebne, już nie do zrośnięcia.
Tilia i jej pomysły. Zjawił się u nas ksiądz – po kolędzie, czy jak to się tam w ichnim slangu nazywa. Tilia, której sutanna dała sporo do myślenia, długo siedziała cichutko, aż wreszcie wypaliła: – A jakie masz rajstopki?
Ksiądz się zacukał i podejrzanie szybko pożegnał, ale co się naśmiałam, to moje. Ostatnio rzadko mi się to zdarza. Bywa.
Następnego ranka Tilia obudziła się o szóstej rano i zażądała bajeczki. No to jej zwięźle odpowiedziałam, ze jak jest taka mądra, to niech sama opowie. I Tilia, nie dając się, o dziwo, dłużej prosić, zaczęła: – W Stumilowym Lesie mieszkał sobie Puchatek Lente…
Umarłam ze śmiechu, zwłaszcza, że Tilia wybornie naśladowała przy tym mój “czarodziejski” ton, jakiego używam do opowiadania bajek. Potem, jak już odrobinę udało mi się uspokoić, zapytałam, co mianowicie robił Puchatek Lente. Tilia powiedziała, że wstawał z łóżka i szedł zjeść śniadanko z Kubusiem Puchatkiem…
I jak tu się nie śmiać? Tilia jest najcudowniejszym cudem, jaki mi się zdarzył i wciąż się zdarza w moim życiu.
Ha, poza tym i ona przeczuwa nasze pokrewieństwo z fikcją literacką!
Czuję się tak, jakby w mojej sytuacji zakochanie się było czymś niestosownym. Jakby ktoś niewidzialny napisał na drzwiach mojego życia: mane, tekel, fares. Jakby nie mogło zdarzyć się nic nowego. Nic. Nie wolno. Nie potrafię wyobrazić sobie, że ktoś może mnie kochać. Chyba o to chodzi. Mnie i Tilię. Za dużo musiałby nam ofiarować. Za dużo zmienić w sobie.
Ja chyba w ogóle nie wierzę w to, że ludzie mogą kochać się i chcieć spędzić życie razem. Mam pecha. Nigdy nie widziałam szczęśliwej pary. Jakkolwiek sporo o tym czytałam…
Z monologów schizofrenicznych:
– Jako ty, byłabyś taką mną, jaką ja zawsze chciałam być.
Więc ja tak bardzo potrzebuję siebie? Otwieram przecież ten zeszyt po coś. Może niezbyt często, ale otwieram. Jestem potrzebna sobie samej? Po co? Jako dowód na istnienie?
Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy zmienił się wektor tej dziwnej siły, która kieruje moimi słowami. Coraz więcej jest rzeczy, które chcę mówić tylko do siebie. Noszę je w środku. Jak prezent. Może ja siebie dopiero spostrzegłam? Tyle lat wydawało mi się, ze jest mnie za mało, że nie wystarczy mnie na to życie. Ciągłe uczucie braku. Potrzebuję innych ludzi, myślałam. I ta szaleńcza gonitwa – w poszukiwaniu straconych złudzeń. Coraz mniej siły. Coraz mniej mnie. Akcent na słowie ja leciutki, jak papierowa łódka. A teraz? Stoję na środku swojej pamięci i pracowicie szukam samej siebie. Jakbym próbowała nazwać rzeczy na nowo. Rozkładam na stole wspomnienia i nadaję im nowe tytuły. Dyskretny urok anamnezji. Festina Lente z odzysku.
Można pisać bez końca. Niecierpliwie tłumaczyć się na słowa. Władać językami tylko dla podniesienia się z ciszy.
Osobista mitologia. Nielegalny recykling bogów upadłych na duchu.
Z dialogów potencjalnych:
– Jedyne prawa, jakie możesz do mnie mieć, to autorskie; bądź co bądź, to właśnie ty zrobiłeś ze mnie potwora.
Kwestia ta mogłaby się doskonale sprawdzić w kłótni małżeńskiej, powiedzmy, przedrozwodowej. Ale mówię to czysto teoretycznie, rzecz jasna.
Jak ja pięknie opowiadam sobie o sobie. Tłumaczę wszystko. Rozpisuje się na strony i wzory. Następnie czytam. Ze zrozumieniem, a jakże. A potem rzeczywistość włazi na mnie na chodniku, śmieje się jak nienormalna i zaprasza na kawę. A ja tracę tę swoją pełną słów głowę. I po co łudzę się, że jestem na tyle silna, żeby nie chcieć niczego i nikogo?
Spędziłam dziś kilka godzin z moim miłym. Mój ulubiony Tempus Fugit tak nieopatrznie mnie oswaja; stara książka uczy, że niesie to z sobą ryzyko łez. Ale ten dzień był taki dobry, taki pełen ciepła; jakże nie dać się oszukać? Tempus na pożegnanie pogłaskał mnie po policzku. I to było dotknięcie o takim amperażu, że trudno się potem odnaleźć. Czemu nie uciekłam, czemu nie przypomniałam sobie na czas, ze po każdym gwałtowniejszym dotknięciu zostają na mojej skórze dziwne plamy, nie do wywabienia z pamięci?
Piszę, jakbym meblowała pokój. Ważniejsze słowa miesiącami trzymam w kartonach myśli. Z namysłem szukam dla nich właściwego miejsca. Ostrożnie dobieram tło. Dekoratorka wierszy. Ostatnie zdanie poprzedniego akapitu ustawiam od dokładnie siedmiu lat. Czasami wydaje mi się, że nie pasuje nigdzie, czasem zaś, że można je ustawić wszędzie, jak dość wygodną kanapę. Do niedawna było tu:
Uboga kurwa
ceruje koronkową bieliznę
z nostalgią wspominając
pierwszy pocałunek
Wieczorny gorset okna
rozsznurowuje z coraz większym lękiem
Ostatnio
po każdym gwałtowniejszym dotknięciu
pojawiają się na jej skórze
dziwne plamy
nie do wywabienia
z pamięci
Wciąż waham się, pochylona nad paletą znaczeń.
Miesiąc później. Starannie postawiłam trzy gwiazdki między mną z wtedy, a mną z teraz. A przecież i tak się sobie wymknę. Słowo po słowie, przecieknę sobie przez palce. Zamienię się w fikcję literacką. Zmylę swoje własne tropy. Nie ocali mnie język. Nie ocali mnie pamięć. To, co o sobie powiem, nigdy nie będzie mną. W słowa wkradnie się epicki czas przeszły, jak w fotografię sepia.
Ja. Własny apokryf.
Jedna myśl dalej. Słucham muzyki, którą dał mi Tempus, nim, zgodnie ze swoją naturą, uciekł. Niezwykle niewygodne jest to moje przyzwyczajenie do czytania wszystkiego podwójnie. Każdy drobiazg staje się znaczący. No i teraz mam. Nieszczęsny Jacques Brel sobie śpiewa a muzom, a ja pilnie słucham, czy Tempus nie chciał przemycić w tej piosence jakiejś poufnej wiadomości o sobie lub o nas. Przepraszam. Nas nie ma. To tylko niemądre przyzwyczajenie z przeszłości, kiedy myślałam, że dwie osoby liczby pojedynczej łączą się w liczbę mnogą.
Jestem odmieniona,
znowu przez przypadek.
Usta składam do śmiechu,
ręce do modlitwy.
Stopy z ziemią stopione.
Głowy nie zawracam
z drogi,
z ścieżki ciała
w chmurne twarze nieba.
Nie skończona jestem
nieskończona
Jest mi źle dobrze i dobrze źle. Uciec. Nie wchodzić głębiej w kochanie Tempusa. Nie myśleć. Nie tęsknić. Nie chcieć. Nade wszystko nie chcieć. Nie chcieć Tempusa. Tempus jest cudzy. Pożyczony. Nie wolno. Bo świat i tak mi go nie odda. Tempus musiałby chcieć zbyt wiele. To niemożliwe.
Więc ja już to wiem. Noszę w sobie taką świadomość. I taki strach. Więc ja już się również boję. Więc już chcę, skoro boję się braku.
Z dialogów potencjalnych:
– Czujesz się kimś innym?
– Nie czuję się nawet sobą.
Żyję coraz dłużej, czyli coraz więcej czytam. Bibliografia do mnie niepokojąco rośnie. Może mój dziennik jest wyłącznie dziennikiem lektur?
Klepsydra w trzech gwiazdkach. Ileż później jest od tego, co było. Jak to napisać? Stare marzenie o tym, by słowa dobrze przylegały do zdarzeń.
Taki gorzki smak w ustach. Gwałtowne opady płatków wiśni. Po pewne rzeczy można sięgać tylko pamięcią.
Oj, ile minęło myśli. Zrezygnowała ze mnie przyjaciółka. Po 11 latach. Nie mogła mnie zaakceptować takiej, jaką jestem. Piękne.
Jak to jest, że choć mimo wszystko czuję się sobą – nieokreśloną – ale sobą, to ludzie mi nagle mówią, że zachowuję się jak ktoś inny. Więc o co tu chodzi, do licha? Świat wybiera sobie jedną wersję mnie, zatwierdza urzędowo i nabywa prawo oceny, czy jestem zgodna z oryginałem?
Otóż nie jestem. Bywam.
Kiepska ze mnie aktorka. Widownia zakwestionowała wiarygodność mojej postaci. Niestarannie nauczyłam się roli. Ale, cholera, nikt nie dał mi scenariusza. Sufler zaś dawno opuścił tę scenę.
Festina Lente. Kobieta o wielu obliczach. Jak Światowid. Bywa sobą wyłącznie w co drugi piątek każdego miesiąca, między 11:00 a 14:45.
Napisałam niegdyś, że ludzie wchodzą w interakcje z innymi ludźmi na podobieństwo pierwiastków chemicznych, aby mogła się wydobyć nowa, dotąd nieznana ich właściwość. Lubię tę metaforę; rodzi we mnie wyobrażenie laboratorium, unowocześnionej wersji pracowni Fausta. Przeglądam w myślach prywatną wersję tablicy Mendelejewa. Przecież i ja starannie klasyfikuję wszystkich krewnych i znajomych K. Tylko w każdej kratce z danymi na temat delikwenta moja pamięć drobnym drukiem wpisuje, że jako przedstawiciel gatunku homo ledwo sapiens może on zrobić wszystko. Prawdopodobnie dlatego w pewnym sensie nie dziwi mnie ta nagła wolta ze strony przyjaciółki. Wynikiem reakcji na drugiego człowieka nie zawsze bywa trwały związek – i na szczęście – rzadko toksyczny.
Każdego roku, o tym samym, pachnącym świeżo zmieloną mąką czasie, czekam niecierpliwie na wielkie otwarcie przestrzeni. Jednego dnia, gdy zburzona zostaje spleśniała ściana pszenicy, zupełnie swobodnie obraz poszerza się. Niespiesznie zaczynają dojrzewać śliwki: Ruth Gerstetter, Emma Leppermann, Anna Späth. Soczyste odmiany kobiecego losu.
Wysoki Sądzie, okazuje się, że to ja jestem przewrażliwiona, jeśli chodzi o mój i Tilii status “beztatnych”, czyli tworzących niepełną komórkę społeczną, czyli ja nie mam męża, a Tilia ojca, to znaczy, ona ma ojca, ale na wynos, teoretycznie, bo jeszcze się nie poznali, jeśli pominąć spotkanie na badaniu ojcostwa; więc jesteśmy dziwolągiem, taką układanką bez jednego elementu. O czym to ja mówiłam? Mam głowę porządnie zaśmieconą stereotypami. Mam również tego dość, to jedna z niewielu rzeczy, które mam na własność. Ale i tak boli. Moja prywatna wersja instynktu macierzyńskiego, zmodyfikowana przez istniejący stan rzeczy, czuje awersję do wszystkiego, co łączy się z tatusiem jako takim, z ideą tatusia, powiedzmy. Zauważyłam to przy okazji układanki właśnie. Złapałam się na niewytłumaczalnym uczuciu niechęci do nowych puzzli Tilii. Zaproszenie do wspólnego układania przyjęłam niechętnie i mocno nadąsana gawędziłam z moim trzyletnim szczęściem, które każdy element układanki opatrywało setką pytań. I stało się. Jeden klocek trzymałam dłużej. Tatuś, cholera. Jak w pysk strzelił. W garniturku, strudzony, z pracy wraca, do kochającej żony i dziatek. To też znam z literatury. Z życia znacznie słabiej. Nie na tym wzorcu oparłam swój żywot. A tu mi nagle zabawką dziecko indoktrynują. – Co masz, mamusiu? – pyta Tilia. – A, tatusia w garści – odpowiadam zmieszana, mimo że tak chciałam uniknąć tego zmieszania. – Gdzie jest mój tatuś? – pyta swobodnie Tilia. – A, w Mieście Epistemologów – mówię i tchu mi braknie, jak ja jej to wytłumaczę, że nie zgodziłam się na tatusia z rozsądku i na męża dla zadowolenia opinii publicznej oraz tzw. poczucia obowiązku? Jak wyjaśnię, że jakaś dziwna jestem i z kimś, kto mnie nie kocha, żyć bym nie umiała? Jak ja się obronię, Wysoki Sądzie? Tilia jest najwyższą instancją, jak ona się ze mną rozprawi, to po mnie; i tak mam już w swoich dwudziestu sześciu aktach dożywotnie wyrzuty sumienia.
– Aha.- mówi Tilia i spokojnie układa dalej.
Ja i mój stan przedzawałowy staraliśmy się potem nieco uspokoić. Tilia niedługo pozna tatusia, to trzeba jakoś poukładać. Wszystko będzie dobrze. Poradzę sobie. Moje zaklęcie. Powtarzam je tak często, że cały świat już w to wierzy. Nie mogę się zwierzyć przyjaciołom z kłopotów i trosk samotnej matki, próbującej utrzymać dziecko i się przy życiu, gdyż zaraz słyszę: – Poradzisz sobie! Przecież ty sobie zawsze radzisz!
Przyjaciele wiedzą lepiej.
Pozostaje kwestia faktycznego uporania się z moją manią prześladowczą. OFIARA STEREOTYPU. Cudny tytuł dla brukowca. Festina L., samotna matka, dobita jednym puzzlem. Swoją drogą, nie przewidziałam tego. Że to ja, a nie Tilia, będę w głębi duszy rozpaczać nad nieposiadaniem tatusia. Że w sklepie z zabawkami wybiorę drewnianą układankę z misiami w wersji “mama i dziecko”, zamiast “mama i rodzice”. W aptece wścieknę się, że na opakowaniu wapna w płynie jest uśmiechnięty tatuś z synkiem w objęciach. Przy czytaniu bajek głos zadrży mi przy słowach “Tatuś Muminka”.
Nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, że tak okropnie brakuje kogoś, komu można powiedzieć, że Tilia właśnie nauczyła się jeździć rowerkiem. Że zna już wszystkie literki.
Nie wiedziałam.
O, rany, co ja tak marudzę. Przecież mechanizm znam od lat. Jak kobieta może być szczęśliwa, kiedy nie ma o tym komu powiedzieć?
Imię Tempusa mam wszyte w myśli. Może zresztą cały jest tylko myślą? Nie widziałam go już od dwóch miesięcy. I nic. Jestem trochę mniej niż zwykle, ale jestem. Żal tylko, że sympatia, jaką chwilami raczył do mnie żywić, była najwidoczniej w wydaniu bonsai.
Żal może nieco większy, że jeszcze długo będę chora z tej miłości. Chora z urojenia?
Oddech migocze mi w komorach pamięci. To nie jest poezja, to tylko słowa nie chcą się odkleić od moich ust.
Lato nagle wyblakło.
Z dialogów tramwajowych:
– Spływasz potem!
– Przedtem też.
Mój pokój pachnie świeżo skoszoną trawą. Za oknem krajobraz w stylu patchwork. Starannie pozszywane pola, utrzymane w tej samej rdzewiejącej tonacji jesiennej. Patrzę, jak tylu innych, i bezprawnie próbuję przetłumaczyć rzeczy-widność na słowa. Autor oryginału pewnie wiecznie będzie mi wytykał moją nieudolność.
W uzupełniany latami słownik wpisuję lekko przybrudzoną biel astrów. Gorzki zapach łodygi rumianku. Zieleń, która ma orzeźwiającą woń roztartego w palcach liścia bzu.
Jestem stąd właśnie. Z kolorów, zapachów i smaków. Z przestrzeganych skrupulatnie pór kwitnienia i owocowania. Potrafię wymienić kolejno wyrastające spod ziemi kwiaty, tak jak dzieci recytują nazwy miesięcy.
I tylko Kwiaciarnia w Mieście Epistemologów przeczy naturalnej logice roślin, burząc mój spokój, gromadzony starannie na zimę jak wszystkie owoce sezonowe.
Uczę Tilię podziwiać burzę. W drugim pokoju mama zapala gromnicę i wyciąga niezawodny piorunochron różańca, a my z nosami przytkniętymi do okna patrzymy na pioruny, pieruny jak mówi Tilia. Przenigdy już nie pomyślę, że chmury są lekkie, odkąd opowiedziałam Tilii, że z ich zderzenia rodzi się burza. A z burzy tęcza.
Tęcza, krople światła kompletnie załamane deszczem.
W muszli mojego mózgu ziarno słów mozolnie, z wielkim bólem przerasta w opowieść. Używam ich jako środka ochronnego, otaczam nimi niektóre zdarzenia… żeby przestały ranić, jak sądzę; niekiedy w formalinie zdań utrwalam rzeczy ładne. Ale zwykle jestem niezadowolona, staroświeckie sposoby preparowania zdarzeń odbierają im życie. Czytam dla nauki starą książkę kucharską; niektóre przepisy traktują o sprawkach niejasnych i magicznych. W rozdziale “Róża cukrowa” czytamy: “…pod koniec ucierania należy dodać odrobinę kwasu cytrynowego, dla przywrócenia koloru…” Ten fragment nieodmiennie napawa mnie zachwytem, oto znaleziono sposób na ocalenie barwy różanej, przedłużono jej ważność o kilka miesięcy! To niezwykle ważny trop, gdyż potajemnie szukam wszelkich sposobów na zatrzymanie czasu, na spowolnienie przemijania.
Eksperymenty w dziedzinie uwarunkowań czasowych są u nas rodzinne. Moja mama, choć na pozór do czasu odnosi się dość nonszalancko, skrycie usiłuje okraść go choć na drobną sumę, z moich zaś obserwacji wynika, że, jak dotąd, udało jej się zwędzić już cały jeden dzień. Metoda jest bardzo prosta, jakkolwiek wymaga pewnej staranności. Każdego ranka mama przygotowuje dzień jutrzejszy. Od pewnego czasu w zasadzie nie porusza się w dniu dzisiejszym. Robi zakupy na jutro, przygotowuje jutrzejszy obiad i zrywa w ogrodzie szczypiorek do jutrzejszego twarożku. Uważnie słucha prognozy pogody, by zaplanować jutrzejszy spacer; dzięki postępom w meteorologii ośmiela się z rzadka zapuszczać nawet w następny tydzień, a w przypływie brawury zdarza jej się ułożyć i cały kolejny miesiąc. Nie jestem pewna, czy ona wie, jaką naprawdę mamy pogodę, my, w dzisiaj. Scenariusz dnia zwykle płowieje w słońcu, a autorka Festiny Lente z determinacją obiera jutrzejsze ziemniaki, byle zdążyć, byle oszukać czas. Choć to wstydliwa tajemnica, wiem, że, niestety, nie może sobie poradzić w kwestii ścielenia łóżek. Przestała je słać, by oczywiście były przygotowane już na wieczór; to były początki czasowych nadużyć mojej mamy, w ten sposób zyskiwała pół dnia. Niestety, w pewnej chwili zdała sobie sprawę, że może być to punkt sporny, z łatwością przecież dałoby się udowodnić przynależność mamy do dnia wczorajszego, do przespanego rozrzutnie snu poprzedniej, nie zaś kolejnej nocy. Nigdy sprawa ta nie znalazła zadowalającego rozstrzygnięcia. Jeśli mama jest w dobrym nastroju, triumfalnie wygładza pościel przed snem, który powinien nadejść. Gorsze samopoczucie sprawia, że mama z goryczą rozprostowuje pomiętą kartkę prześcieradła po odpoczynku dnia wczorajszego. Nie zaprzestaje jednak swych machlojek, robi wszystko, by ze zwycięskim uśmiechem pokazać kiedyś śmierci ten czas odkładany na czarną godzinę, który pozwoli z godnością ubrać się w stosowną sukienkę, a może i pojechać do fryzjera w miasteczku, nade wszystko zaś mieć ostatnie zdanie. Jak zwykle.
Jeśli o mnie chodzi, podziwiam jej wyścig, sama wszakże obrałam inną drogę. Nie kryję, że przestałam abonować czas teraźniejszy. Z akwizytorem chwili obecnej wymieniliśmy się wizytówkami. Wieczorami od nowa piszę stare kalendarze. Są pewne widoki na przeszłość.
W kawiarni u Rolanda można już kupić pozszywane z płatków kalendarze na rok następny. Dla stałych bywalców – jeden dodatkowy dzień, albo kawa gratis. W tym roku prosimy o kawę.
Zastanawiało mnie wielokroć, jakie pobudki kierują słowami wstępującymi w związki frazeologiczne. Czy ma to dla nich tak wielkie znaczenie, jak dla nas? Z podziwem, ale i narastającą nieufnością wertuję stare słowniki. Ukradkiem badam rodzinne koneksje niektórych wyrazów, by wreszcie wpaść na trop wieloletniego spisku głosek. Na początku wymóg złożenia deklaracji podległości. Ślepa wiara w to, że Ala ma kota, jako bilet do atrakcyjnych turystycznie rejonów fikcji. Oczywiście, żadnych gwarancji. Autorzy umowy starannie wykorzystują wrodzone lekceważenie dla tekstu pisanego drobnym drukiem. Tak więc, dyskretna tresura nakazuje w przewidzianym czasie opuścić starannie przycięty żywopłot elementarza, w którym słowa i obrazy podawane były jeszcze w równych proporcjach, aby stopniowo przyzwyczajać wędrowców do karłowatych lasów zdań mocno złożonych, z rzadka już omszałych ilustracjami.
Sama z niepokojem idę czarnym szlakiem liter. Przewodnik podkreślał, aby odpowiednie dawać rzeczy słowo. Ja jednak przeczuwam, że nie spisuję się dobrze. Nieustannie zbaczam z tematu. Profilaktycznie – regularne wizyty w bibliotece. Niestety, najdokładniejsze nawet dykcjonarze podają jedynie znaczenia utarte, uogólnione; pewien semantyczny genotyp, bez uwzględnienia cech osobniczych. Czy słowniki nie mogłyby być tak dokładne, jak tablice matematyczne? Żadnego zaokrąglania, żadnych przybliżonych wartości wyrazów. Sens podany przynajmniej do dziesiątego miejsca po przecinku. Wzory pozwalające wyprowadzić przenośnię z błędu nadinterpretacji.
Zapalczywie tłumaczę zaprzyjaźnionemu matematykowi rozgoryczenie całym tym szemranym towarzystwem wyrazów, co to nie spocznie, póki nie znajdzie się w co najmniej dwuznacznej sytuacji, a wszelkie późniejsze pytania i tak zbywać będzie półsłówkami. Wyliczam nieudolne włamania do cudzych metafor. Profesor z wyrozumiałym uśmiechem przypomina mi liczbę Π. Twierdzi, że w zasadzie zawsze chodzi o to samo. O chęć wykroczenia poza 3,14 bez względu na nieosiągalność końcowego wyniku. – W podróży najważniejsza jest podróż – mówi i znika za ciągiem liczb nierzeczywistych.
Smażę konfitury gruszkowo-cynamonowe. Jest to przedsięwzięcie poważne i czasochłonne. Wymaga przede wszystkim czterodniowego dobrego nastroju i zapasu cierpliwości. Poza tym stanowi nie lada wyzwanie. Stare książki kucharskie opisują gruszki jako owoce nie nadające się do przetworu tak artystycznego, jak konfitura. Rzadko udaje się je usidlić w tej przezroczystej pułapce; najlżejsza nieostrożność grozi im zwykłą, plebejską marmoladą. Coś skrojone na miarę mojego leniwego perfekcjonizmu. Spróbujemy się, skrzynio pełna pachnących owoców. Zamienię cię w płynny bursztyn. Jak każdej jesieni.
bez-okolicznik
oderwać się
Jak liść
lecieć lekko
spaść leżeć zniknąć
nie wiedzieć o niepowrotach
jak liść
oderwać się
nie bać się
nie bycia liściem
Znów odważyłam się napisać wiersz. Wiersz biały, choć wydaje się raczej chłodnoniebieski. Wiersz stworzony według ubiegłowiecznych prawideł poezjowania. Ale ciągle boję się tych nienaturalnie dużych odstępów między słowami, miejsc, w których wypada nabrać oddechu i znaczenia.
Mieszkam na granicy dwóch światów, świata słów i świata rzeczywistego Powtarzam czasem niektóre wyrazy, jak stare zaklęcia, aby przywrócić im dawną moc oznaczania rzeczy.
Astry, astry, ogrody astralne jesieni.
Ile razy należy powtórzyć słowo, aby odsłonić ukryty pod nim obraz? Ile razy je wypowiedzieć, aby zetrzeć kurz liter z powierzchni przedmiotu? Za którym razem powróci barwa? A zapach? Dlaczego moja barbarzyńska pamięć tak niestarannie wpisuje stosowne glosy do słownika?
Powtarzam zatem niektóre wyrazy, na przykład: astry.
Astry, astry, astry. Czy ten, kto kwiat o wąskich, delikatnych płatkach nazwał łacińskim określeniem gwiazdy, czuł, jak dobrze tym mdlejącym ostrzom będzie w słowie aster? Astry, astry, ostre astry. W bliskości tych kilku głosek zawiera się cała moc astrów, bezczelnie tnących mgłę października na równe kawałki tygodni. Prawdziwe astry muszą być białe. Białe astry, świetlejące w rdzy jesiennej.
Biedna Tilia potajemnie próbuje rozwikłać jakoś kwestię nieobecności ojca, stara się go sobie wyobrazić, przybliżyć. Dzisiaj zapytała: – A jakiego koloru są drzwi tatusia?
Poczułam się jak drink Jamesa Bonda: zmieszana, ale nie wstrząśnięta.
Prawie spokojnie odpowiedziałam, że zobaczy sama, kiedy do niego pojedziemy.
Prawie spokojnie pomyślałam, że jakoś sobie poradzę, jeśli on nie zgodzi się na spotkanie.
Ja w ogóle jestem przecież prawie spokojna. Prawie szczęśliwa. Sypiam prawie dobrze. Prawie ze wszystkim sobie radzę. Jestem prawie ładna. Czasu i pieniędzy starcza mi na prawie wszystko. Prawie wyszłam za mąż. Prawie wyszłam z siebie, żeby nie oszaleć. Wszystko jest prawie dobrze. Prawie nie przeszkadza mi to, że większość moich marzeń trzeba było przetranskrybować na trzeci okres warunkowy, mój ulubiony modus irrealis.
I włosy mam ładne…
Jak dotąd, nie zrobiłam prawa jazdy. Na szczęście, nie jest potrzebne do autoironii.
Tempus Fugit niefrasobliwie zawiadomił mnie, że udaje się na narty w dalekie kraje. Kazałam mu zjeżdżać.
Zadziwiające, jak szybko pogłębia się przepaść między nami. Prywatny Rów Mariański. Jak zawsze, chodzi o drobiazgi, rzeczy widzialne i niewidzialne. Umiemy mówić, ale nie rozmawiać. Patrzeć, ale nie widzieć. Jak się tego nauczyć? Nie wiem, co robić. Przez skórę czuję, że należałoby podejść Tempusa taktownie i taktycznie, ale strateg ze mnie żaden, gdy w grę wchodzą uczucia. Kto nadał mi tak nieodpowiednie nazwisko?! Przecież wszystko robię zbyt pospiesznie; w gorącej wodzie kąpana, brnę tak daleko, że potem nic, tylko uciekać. Ale kątem oka sprawdzam zawsze, czy ruszyła pogoń…
Ech, na pohybel kulturze i innej edukacji Festiny! Podział obowiązków w rodzimej odmianie gier i zabaw towarzyskich przedstawia się następująco: ona wywiera na nim wrażenie, on na niej presję. W gramatyce uwodzenia kobieta powinna być oczywiście raczej stroną bierną, gdyż strona czynna z niewiadomych względów objęta została długoterminową rezerwacją dla kapryśnego rodzaju męskiego. Zdanie kobiety jest zawsze podrzędne, w najlepszym wypadku wtrącone. Mężczyźni zaś zdradzają nie tylko mnie, ale i upodobanie do łączenia się z rodzajem żeńskim w liczbie mnogiej, tworząc przy tym związki raczej luźnołączliwe. Przekonani, że są absolutnymi wyjątkami, uważają bowiem, że w niektórych przypadkach mają niezbywalne prawo do szukania odmiany. Przy czym wiadomo nie od dziś, że i tak chodzi im tylko o końcówki.
W pociągu włączam teledysk okna, pozwalając sobie na komfort złudzenia, że to ja łaskawie każę omijać się światu.
Kiedy piszę, zawsze jest teraz, papierowe i obojętne. W swoim czasie przebiegam ukradkiem. Nieraz wątpię w to, że mają miejsce jakieś zdarzenia, spotkania, rozmowy. Przyjaciele wracają do swoich domów, dodatkowe talerze na odległe półki, ja wracam do równowagi, zdejmując uśmiech jak odświętną sukienkę. Idę, jak zawsze, pustym korytarzem, wychodzę na puste schody, by, w jak zwykle pustym ogrodzie, obserwować gwiazdy z tym samym niechętnym podziwem dla jasności ich układów. Nagle pamięć wyświetla przeźrocze wspomnienia. Nałożona na obraz wieczoru klisza zdradza czyjąś niedawną obecność. Zaczynam nieostrożnie tęsknić za swym miłym.
Choć ani on mój, ani miły ostatnio.
Dobre myśli wpisane są we mnie atramentem sympatycznym: pojawiają się tylko pod wpływem ciepła. Wszystko przecież takie proste. Chcę być z tym, kogo kocham. A nie mogę, cholera, cholera, psiakrew. I nie chcę tego nie chcieć.
Zawsze marzyłam, żeby mój miły był jak Kot Dziwak rodem z Cheshire. Mądry, pełen wdzięku, niezależny. No i jest. Równie niespodziewanie znika. Tylko jego uśmiech długo unosi się w powietrzu.
Do licha, czemu ja tak starannie tęsknię? To jedyna umiejętność, jaką opanowałam do perfekcji i której oddaję się z wytrwałością godną lepszej sprawy. W przebłyskach zdrowego rozsądku, równie rzadkich, jak ładna pogoda w czasie urlopu, nawiedza mnie wszakże myśl, że być może zdolność czekania mam po prostu wygrawerowaną na genetycznej bransoletce, otrzymanej w spadku po jednej z tych krewnych i powinowatych, które z nonszalancją ubierając futro dzikiego zwierza do robót kuchennych, niszczyły swój neandertalski manicure przy rozrywaniu surowego mięsa jakiegoś pterodaktyla, czy innej prebakalii. To one przesądziły o moim losie. Dzięki nim, po wieczne czasy ustalił się podział ról na tych, co odchodzą, by polować na mamuty i na te, które kornie czekają w jaskini.
Można powiedzieć, że jestem staroświecka.
Wers po wersie, przechodzę nad sobą do porządku dziennego. Znajduję jakieś dobre strony. Przede mną kokieteryjnie rozłożony cały wachlarz możliwych rozwiązań. A jednak, bez względu na to, co się zdarza, i tak jestem na to kompletnie nieprzygotowana. Tajony nawet przed sobą wieczny głód happy endu, a zarazem nieumiejętność sformułowania własnych oczekiwań nie pozwalają mi się odnaleźć w związku z nikim. Nie potrafię wyrazić pragnienia. Czy to powinien być ten punkt graniczny, oddzielający młodość od dorosłości: zamiana marzeń na cele?
Mimowolnie skupiona na przygotowaniach do odparcia ewentualnych ciosów, straciłam zatem zdolność realnej oceny sytuacji. Nie do wiary: byłam tak zajęta tropieniem niesłusznych poglądów Tempusa na wszystko, że nie zdążyłam zapytać go, co myśli naprawdę. Wszystko przez to, że tym razem nie chciałam mieć złudzeń. Niepowodzenia założyłam z góry i wliczyłam je do kosztorysu. Znalazłam kilka wyjść awaryjnych oraz rozrysowałam plan ewakuacji. Starannie spakowany podręczny bagaż doświadczeń trzymałam na podorędziu, aby w każdej chwili mieć możliwość ucieczki. Niestety, nie wpadłam na to, że Tempus to zauważy i rozczarowany brakiem zaufania – ucieknie.
Nic nowego. Moja miłość olbrzymka śpi, zmieniona w wierzbę. W starych bajkach budzono pocałunkiem.
Oho! Znajduję się w swoim ulubionym stanie poirytowanej dziarskości. Jak zawsze po przydługim i przyciężkawym okresie bycia sentymentalną panną F. Postmłodzieńcze falowanie nastrojów. Rzecz jasna, nie mogę wykluczyć, że wszelkie moje emocjonalne odchylenia od normy podyktowane są wyłącznie zaburzeniami gospodarki hormonalnej. Od początku mówiłam, że trzeba mnie zbadać, to by człowiek tyle papieru nie marnował.
Egzaltowany łabędź szarogęsi się w stawie, nad nim szaroburzy się niebo. Uprzedzam łabędzia, żeby nie próbował wziąć mnie na brzydkie kaczątko, nie jestem chodzącym karmnikiem.
Faktycznie, wydaje się uprzedzony. Rozgoryczona jego interesownością postanawiam się oddalić.
Łabędź mnie goni.
Goni mnie dalej.
Postanawiam kopnąć go w głowę. Kiedyś kopnęłam szarą gęś, przewróciła się, ale potem odzyskała przytomność.
Staję. Łabędź goni mnie dalej.
Łabędź mija mnie w pełnym rynsztunku bojowym. Nie widzi, że stoję. W zasadzie jestem rozczarowana.
Doganiam łabędzia.
Łabędź wbija się z wdziękiem w cherlawy płotek.
Podchodzę i jadowicie mu tłumaczę, że jakby ptaszek nie był taki zawzięty, to by sobie ptaszek przypomniał, że umie przefrunąć nad płotkiem
Nadciąga właściciel płotka. Łabędź majestatycznie wyrywa łeb spomiędzy sztachet.
Właściciel płotka błędnie ocenia sytuację i rwie się do pomocy.
Łabędź negatywnie ocenia właściciela płotka i postanawia pogonić mu kota.
Wielbiciel Andersena obiera fatalną trajektorię ruchu i daje się łabędziowi zapędzić w kozi róg.
Dzięki metodzie łagodnej perswazji, zakładającej regularne szczypanie w rozłożyste pośladki, łabędź z powodzeniem wpycha właściciela płotka do stawu. Oczy łabędzia lśnią z ekstazy.
Ja przy okazji baranieję z podziwu dla inwencji lingwistycznej ofiary, która rwący potok przekleństw wyrzuca ze swadą zdradzającą praktykującego wulgarystę.
Niezmordowany łabędź zaczyna mi się znowu przyglądać, więc spiesznie wracam do domu, w głębi ducha biadoląc nad zezwierzęceniem mowy.
Snucie tutaj ciągłej historii byłoby nieuczciwe. Ciągle jestem porwana na strzępy, pocięta na nierówne kawałki; taka powieść w odcinkach czasu, pisana na luźnych kartkach, gubionych, bądź odnajdowanych przypadkiem.
Nie ma mnie jeszcze tyle, żeby wystarczyło na fabułę. Musiałabym gorączkowo w puste miejsca wpychać jakieś rzadko używane słowa, sklejać myśli jak papierowe modele samolotów, dopisać sobie siebie, a po co.
Po co.
Kątem okna zaczajam się na widok z oka. Ostrożnie zwalniam migawkę powieki. Nocami próbuję w sypialnianej ciemni powtórnie wywołać tamto wrażenie. Wreszcie, zawiedziona, wklejam je w album prześwietlonych pamięcią wspomnień.
Mój świat, nie dość starannie objęty w posiadanie, wymyka się przy byle okazji spod celnej kontroli słowa. W korytarzowych przemijalniach koczują rzeczy pozbawione nazwy, bezpańskie odpryski rzeczywistości. Otoczone nieuważną opieką imion zastępczych, całe sfory ajzoli, wichajstrów i dzyngli nielegalnie przekraczają granice mojego wzroku. Przezroczysty język opisu nagle matowieje w ustach.
Próbuję dojść do siebie z wieży Babel, rozebranej do cegieł słowników.
Inny kraj. Niepokojąco obcy kąt nachylenia liści nie pozwala mi zapomnieć, gdzie jestem. Szorstka faktura powietrza drażni skórę. Jakbym chodziła po mapie.
Nieprawdopodobne. A jednak się zdarzyło. Niedobry czas uciekł na zawsze, a ja nie rozpaczam. Zakochałam się znowu.
Bardzo szczęśliwa – bardzo jestem. Moja ciało świeci, rozgrzane jego czułością. Nigdy nie spotkało mnie coś takiego. Dziwaczne uczucie przynależności do siebie nawzajem. Aż coś rozrywa mnie w środku ze szczęścia. Coś niezwykłego jest z tej drugiej strony, coś dobrego, ciepłego, co sprawia, że wreszcie nigdzie nie uciekam. Ja wiem, widzę, czuję, że on jest bardzo szczęśliwy ze mną. Że mnie akceptuje, że chce mnie całą, taką, jaką mnie spotkał.
Jestem rozświetlona od środka. Ludzie oglądają się za mną, a mnie chce się tańczyć i śmiać. Muszę uważać na wszelkie urządzenia elektryczne, moja obecność wywołuje spięcia; kasowniki w tramwajach, bankomaty, nawet moja własna nocna lampka sypią iskrami, gdy ich dotykam. Dzisiaj zepsuł się licznik w taksówce, którą jechałam, a kierowca w osłupieniu patrzył na świetliste nitki prądu na mojej niebieskiej sukience.
To jest takie ładne, że nie umiem o tym pisać.
Znowu wyrosłam z samej siebie. Ostrożnie wysuwam się z za małych snów, z wyrazów zużytych może nieco zbyt rozrzutnie, z ulgą zrzucam przyciasne poglądy. Staję naga, nieosłonięta od ciosów, nie szkodzi, nie boję się, nowa skóra szybko stwardnieje w słońcu i śmiechu.
Znowu zaczynam się, inna taka sama,
nie skończona jestem
nieskończona
Nie boję się. Cudownie.
Zmieniałam się tyle razy, tyle razy wychodziłam z siebie po angielsku, nikt i tak nie widzi różnicy, co najwyżej spyta, czy może kupiłam nową sukienkę.
Wszystko, co dostałam, to ja. Nie wiedziałam, że to aż tyle.
Krajobraz pęka w kilku miejscach. Motyl ścina skrzydłem zetlałe liście kukurydzy. Farba łuszczy się na płatkach nasturcji. Z sadu pospiesznie ewakuowana jest woskowa czerwień jabłek. Wyprute nieostrożnie nitki babiego lata emigrują na mojej sukience do Szafy. Powlekany werniksem deszczu obraz na chwilę jeszcze odzyskuje intensywność barwy, aby w końcu zbutwieć w splątanych łodygach listopada. Czasochłonna technika nakazuje teraz bielić płótno w trzymiesięcznych śniegach, a na wiosnę zagruntować ziemią.
Wystawa odbywa się w ramach międzynarodowej wymiany pór roku.
Burza.
Pociemniała z gniewu rzeka rzuca swój granat w niebo.
Muszę powiedzieć się w obcym języku. Przerażona, na oślep pożyczam potrzebne wyrazy, z wysiłkiem oklejając słowo fragmentami siebie.
Zaczynam od rzeczy prostych, dbając raczej o swoje ciało nieporadnie poruszające się w nieprzetłumaczalnej teraźniejszości. Podręczny słowniczek, lingwistyczny zestaw pierwszej pomocy. Czasowniki pomagające dojść do celu. Równoważniki na każdą okazję. Akapit dotyczący czynności fizjologicznych. Na dole strony kilka zwrotów wyrażających emocje. Poprzestaję na zdziwieniu, łagodnej obawie, dyskretnej radości i umiarkowanym smutku. Napisane brajlem sutki od lat milczą, co pozwala oszczędzić trudniejszych zwrotów w moim życiu. Na końcu języka jak opłatek mięknie tubylcze imię chleba.
Sytuacja zmienia się diametralnie wraz z nadejściem pewnego człowieka. Proces przekładu nagle zostaje odwrócony, obce słowa same zaczynają tłumaczyć się za mnie. Chwytam słownik jak kalejdoskop, w nadziei, że jakiś wyrafinowanie delikatny ruch ułoży wyrazy w wiernej mi sekwencji znaków. W pościgu za odleglejącym sensem wypisuję coraz więcej wyrażeń, robię chaotyczne zapasy na później. Wrzucam na jedną stronę kilkanaście wyrazów, mieszam je na próbę; mało wyraziste. Wracam do słownika po mocniejszy przymiotnik, smakując na języku poszczególne głoski; nie podobam się sobie w tak krzykliwym dźwięku, skreślam, biegnę dalej, potykając się wreszcie o idiomy wspomnień. Płaczę już dość płynnie.
On podbiega bez słowa. Ściśle tajna w jego przytuleniu, uczę się swobodnie milczeć w tym języku.
Mało osobowy pociąg powrotny sprawnie porusza się w rzeczywistości dosyć już znoszonej przez ładnych parę miliardów wiernych nosicieli. Z trudem jednak odczuwam przysługujące mi pięćdziesiąt procent ulgi.
Moja ręka jest szesnastomilionową ręką pozbawioną oparcia na miejscu nr 16 w wagonie drugiej klasy.
Moja ręka, niestety, nie zna osobiście rąk, które wcześniej otwierały okno w tym przedziale.
Nie, nie można wykluczyć, że była wśród nich bliżej mi nie znana moja dawna ręka.
Będę wdzięczna za ostateczne dostarczenie do rąk własnych.
Z recenzji nie napisanych:
Film niezły, choć odtwórczyni głównej roli przydałoby się jeszcze parę klapsów.
Ten dziennik jest jak sklep z używanymi słowami. Sklejam śmieci, które zostały po wszystkich wielkich pokoleniach. Z nieużywanych słowników wymietli już wszystko, łącznie z wulgaryzmami i spójnikami. Przydział na neologizmy skończył się kilkadziesiąt sezonów przede mną.
Zrezygnowana, przeglądam znoszone sensy i niemodne składnie. Co zgrabniejsze ciągle mają widoczny monogram. Prędzej czy później znajduję coś dla siebie, choć trzeba się liczyć z konsekwencjami podszywania pod innego krawca.
Nagły pociąg i
sarna rzuca się w pościg
Podróżni łapczywie chłoną widok
sarny
gdyż sarna
była nie wliczona w bilet
Podróżni mają niezwykły szacunek
dla rzeczy
nie wliczonych w koszta
Dla podróżnych są to
można by powiedzieć
rzeczy
wprost bezcenne
Zakłócenia obrazu
W powietrze
niewidome od słońca
wsiąka pewna ilość deszczu
Słychać arogancki trzask
zamykanych we wszystkich przedziałach
powiek
W sposób nie regulowany prawnie
z każdym odchodzi
jego
sarna pojedyncza
Rzucam nagle patchwork ze słów wydartych cudzym książkom. Sparciały sznur ciszy wreszcie przestaje krępować. Miękko opadając w klepsydrze na negatyw zimy, z dużą ulgą biorę się do wieloznacznego przemilczania siebie.
Photo by Sebastien Gabriel
Recent Comments