Zawieruszyłam się.
Wydarzył się jeden pogrzeb i sporo szpitala.
Mama jest w domu.
Z czasu zrobił nam się zepsuty zegar z osłabioną kukułką, którą trzeba ostrożnie wyprowadzać, krucha. Kukułka trochę milczy, a trochę nie pamięta, ale wygrzewa się i odrasta chyba, tak mówi.
Byliśmy blisko dna, spacer tamtędy był gęsty i piękny, miałam dźwięczny głos i lubiły mnie i siostrę wszystkie panie na oddziale, byłyśmy tam tak długo, żeby przejąć część pracy pielęgniarek, dwa łóżka więcej nie robiły różnicy, zmieniłyśmy trochę nocnych koszul, posmarowałyśmy ileś kromek chleba, a jedną starszą panią, co po wypisie chciała pojechać do domu w piżamie i kapciach, w śniegu, odwiozłyśmy wspólnie, wcześniej dopilnowawszy, aby pielęgniarka porządnie opisała pani nowe peny z insuliną – na plastrze z rolki pisała zawzięcie takim czerwonym pisakiem, aż powiedziałam, że teraz jest idealnie i dużo się do siebie wszystkie nauśmiechałyśmy.
A historii dostałyśmy całe torby, tu życie, tam seria nieoczekiwanych śmierci, i wszyscy na oddziale myśleli, że jestem lekarzem, bo kiedyś chciałam, więc po serii zastrzyków na pluszowych misiach, którym pleśniało serce, przeszłam do analiz literatury i wyników badań, na koniec sama sobie byłam winna, bo internistka zadzwoniła jeszcze dzień po wypisaniu mamy do domu, wyjaśnić mi szczegółowo część epikryzy, ze wskazaniem rodziny leków, jaką sugeruje po zakończeniu serii bieżącej, oraz przekazać, jak obecnie widzi wykonane badania, wraz z rekomendowanym przeze mnie echem serca, które istotnie wykazało wskazane przeze mnie w poprzednim usg pogrubiałe odcinkowo elektrody stymulatora serca, spisywałam jej słowa, aż gwizdało, byleby nadążyć. A więc w tym większym szpitalu serio lepiej się troszczyli i pozwalali mi sprawdzać jonogram, kiedy spadał sód, mama była jak króliczek w reklamie duracell, ten z gorszą baterią, więc jej wymieniali.
Tak, spacer po dnie był piękny, wszystko złe działo się błyskawicznie, a powrót trwał przez wiele godzin, dawałyśmy mamie prześliczne piżamy, a przed najgorszym badaniem sama kazała pielęgniarkom uczesać jej włosy, król był nagi, ale uczesany, płakał, taki słaby, że nic sam nie mógł, więc pieluchomajtki też ładne i ściągnięte w talii, szorowanie, kąpiel w pościeli, aż wrzało. I w każdym łóżku dziewczyny po osiemdziesiątce, każda w różu, w wilgotnej koszuli, ale co była okazja, to się śmiały, na koniec żyje się zażarcie, głosy jak trzy dzwonki, słabiutkie i srebrne, w głowie nam się wszystkim kołowało, ale każda szukała oparcia w radości.
Może stamtąd przyszłam?
Z postanowienia w samym środku siebie, że cokolwiek jest, ma dobry kawałek?
Bo mówię Wam, tak było, nogi jak z waty, a wszystkie szukamy powodu do śmiechu, i w głos, w nocnej ciszy. I ja nie odpuszczę.
I jak wracałyśmy wieczorami na wieś, do domu rodziców, żeby wyprać ręczniki, koszule i zasnąć, to po drodze robiłyśmy zawsze coś dla siebie, i prosto od paczki pampersów, jak lunatyk, poszłam po płaszcz w kolorze fuksji, żeby się go przytrzymać, kolor jest odpowiednikiem śmiechu. I jeszcze kupiłam sukienkę, rozważnie kładąc na szali czasu dla niej czas dla siebie, taki wydał mi się ważny ten mój. I ja taka moja.
I koniec awatarów, zastępstw, pseudonimów, w szpitalu naturalniej przychodzi ten rodzaj decyzji o byciu sobą, w którym nie ma ani chwili do stracenia.
Ja wyszłam, przecież ja akurat wyszłam, a idę od tamtej nocy gorączkowo, w samym środku dzisiaj żyjąc własne życie, żeby codziennie mieć siebie przez jak najwięcej godzin.
Obraz: Dust bowl by Mercedes Helnwein
Prosto, pięknie, przejmująco. 80-letnie dziewczyny mnie rozczuliły.
Przepięknie napisane. Do spodu.
Dobrze.
"cokolwiek jest, ma dobry kawałek" – też się tego trzymam, uparcie
Ach. Jak zawsze. Choc za rzadko to pisze.