Lazy daze by Casey Weldon |
Wszystko jest kwestią odpowiedniej skali. Ziemia to małe osiedle, blokowisko z zepsutymi windami, skwerek obsikany yorkiem atlantyku.
Myślę, co też w moim wschodnim bloku. Dansing, Ciechocinek, ruchomy chodnik doby, zapalczywe tarło. Oczy przechodniów z uwagą wlepione w czubki brudnych butów, kiedy tuż obok dzieje się nieszczęście. To jest takie stadne, obojętność również schodzi meksykańską falą.
Koczujemy zaledwie jedno pastwisko od wojny. Przebieg tamtejszych wydarzeń nie zakłóca niczego, co u nas wciąż tkliwie nieistotne. Nasza dieta eliminacyjna nie nawiązuje przyjaźni korespondencyjnych z głodem. Jest wysoki sezon, wyprzedaż, lada chwila wiosenna kolekcja, w atelier Europy układamy śniadanie do codziennej sesji. Czy naprawdę niczego nie potrzeba zmieniać? Śpimy? Wiek igliwia, poszycie tłumiące odgłosy wystrzałów, warstwa gazet podłożonych pod nieprzerwany sen o starym świecie?
Jest gorąco. Lekarski obchód ciężkich rocznic głodu sprzed ponad półwiecza, podczas ledwo zarejestrowanych wznowień. Ile trzeba, aby straszne dzisiaj komisyjnie zatwierdzono do zauważenia? Gdy nie wszystkie minie? W czym jeszcze wypada nam nie brać udziału?
Czy nie jesteśmy zwykłą karuzelą obok murów getta? Obozową willą?
O ile to dalej?
O lata świetlne, dwa kroki, przewrotkę myśli. Uczę się być za, mimo wszystko, ale gdzieś tam z tyłu głowy grzechoczą myśli. Co ja – zwykły człowiek – mogę zrobić?
Pytam serio.
Och, już żeśmy się zaprawili w latach 90.
Zawsze jest jakaś karuzela. Zawsze jest jakieś getto. Bliżej, dalej. Smutny constans.