Floating by Andrea De Santis



Dobiega końca festiwal jesieni, w liściach ostatnie pospieszne fotosyntezy przed skokiem.

Światło na naszej północnej granicy dogasa, na niebie ptasi furkot i wrzenie, EKG w czarnych kreskach skrzydeł, rozsypany alfabet stada wiernie podąża za słońcem.

Razem z najmłodszą córką patrzymy w zachwycie, jak nad nami ptaki układają się w rozedrganą strzałę. Z najstarszą idziemy wieczorem przez wietrzne miasto, na straganach jak co roku o tej samej porze piętrzą się hiszpańskie pomarańcze, nasze poróżowiałe policzki zwiastują nadciągającą zimę. Wszystko jest moje, najlepsze z tego, co mogło się zdarzyć. Zegar znienacka przestawia mi się na “ile zim jeszcze”.

Nadchodzi czas doświetlania się srebrnym ołówkiem Kławdii Chauchat. Biorę leżak i pledy, jestem kuracjuszką, która chce odpocząć i biec jednocześnie. Jestem zarazem sobą młodszą i dzisiejszą, zaskakuje mnie dorastanie dzieci i własna dorosłość, bo myślałam, że nic się już nigdy nie zmieni.

Sklejam krzywo wycięte pętle czasu, z jakich układa się ozdobny łańcuch pór roku z ich rytualnymi momentami, na które nie zdążam. Chodzę wolniej, z uniesioną głową, za cenę wszystkich drobnych potknięć o płyty chodnika, i patrzę w okna, jak kiedyś.

Dziecinne marzenie, aby dowiedzieć się, jak żyją inni ludzie. Jakich dokonali wyborów, jak ustawili lampę, jaki mają kolor ścian, jak zaczynają i jak kończą, kiedy kolacja, czy płaczą w fotelu. Jaką byliby mną. Jakimi byłabym nimi. Brakuje mi innych, brakuje mi stada. Schodzenia po bułki lawiną, wspólnego skowytu nad śmiercią.

Na wsi słucham przedwojennych historii o dawnych sąsiadach, którzy co wieczór odwiedzali się, żeby ze sobą posiedzieć, porozmawiać. Wirowy ruch więzi międzyludzkich. Coś wspólnego.

Tymczasem u nas mansjony kamienic i bloków, mieszkańcy spakowani w osobne pudełka.
W kuchennych oknach samotne kobiety, koty w oknach sypialni. Robię zbliżenie na ściany domów, na okna, na sejfy mieszkań. Rozświetlony przekrój poprzeczny mrowiska. Pomiędzy oknami wydrążone korytarze ulic, wpatrzone pod stopy robotnice znoszą dzień do schludnie odmalowanych pokoi, cały świat z tej perspektywy jest po prostu jedną większą kamienicą.

Wychodzę z kamienicy, chodzę na spotkania. Potrzebuję ludzi. I rozmów. Potrzebuję minimalnej przynależności do stada, pójścia razem we wspólnym kierunku. Przerwa w automatycznie obieranej trajektorii ruchu. Wspólnota, iskanie pcheł razem.

Chodzę po coś, bez czego na dłuższą metę się nie da, w naszym tutaj, po ulgę znalezienia się w innej wersji historii, ulgę wymiany doświadczeń, ulgę opowiedzenia sobie siebie nawzajem.

Prawdopodobnie nie chodzi nawet o to, czy mamy ciężary nie do udźwignięcia, czy otello dnia nie uciska nadmiernie w szyję. Gra toczy się jedynie o przerwę, o wyznaczenie niewielkiego podzbioru czasu na wspólnotę doświadczeń i trochę nowego z kimś innym, z kimś takim jak ja, z taką kobietą jak ja, która tak jak ja biegnie i po psiemu dyszy ze zmęczenia.

Wioska żyje i przebiega mi koło domu meksykańską falą.

Spotykam się z Wami.
Dziękuję Wam za Was.

Niczego już nie opóźniam, ani nie odkładam w zaoszczędzonej dla siebie resztce czasu.
Turkusowa woda własnej historii o sobie.
I radość pływania.