Dziś prosto.
Piszę, bo czuję się bardzo samotna.

I nie ma w tym niczego złego.
To raczej surowe zdanie sobie sprawy, kim jestem.

Urodziłam się z mówieniem w środku. Z tą odmianą mówienia, która nie przedstawia, lecz stwarza i psuje.

Moje mówienie mało opowiada.
Mam niewiele historii.

Ale może gdybyście słyszeli, co mam w głowie. Może to by trochę. Wyjaśniło.

Ja nie ufam słowom, choć nie w tym ostrożnym znaczeniu, gdzie sprawdzam, czy przez wiotką rękę Doroty przewieszono palto.

Ja mówię mówieniem.
Nadużywam, tasuję, żeby to rozszczelnić i żebym mogła wyniknąć, przyjść spomiędzy.
Milczę również. Przenoszę pomiędzy wersami. Skracam.
I kasuję.

To jest mój język.
Tylko tamtędy przychodzę.

Trudno ze mną rozmawiać, mnie samej jest trudno.
Ten wpis też się nikomu nie przyda.
Jablonex.

Ale taka jestem.

I jest mnie nieograniczona ilość i mogę zawładnąć. I wzniecić.  Jakie dziwne.
Bo u mnie tak cicho.

Nie mam siły już niczego nikomu tłumaczyć.
Może trzeba mnie trzymać w szkle, jak kulkę rtęci.
Może nie da się mnie złapać w palce.

To nie jest żadna moja poza i manipulacja.
To jest wewnętrzna pozycja wobec języka i świata, migotanie, taka się urodziłam, nie da się we mnie tego naprawić, zastąpić.

To jest dla mnie ważne, tam jestem.
Nadwyżka, coś zupełnie innego, coś obok.

Całe lata zapisuję słowa.
Układam i psuję.

Tak, raczej trudno się ze mną rozmawia, wyobrażam sobie, że ktoś chciałby zjeść jabłko, a ja nim żongluję. Jasne, że odłożę, podam, ale nie można mi zabrać wszystkiego, zupełnie nie będę tam sobą.

Rzadko, bardzo rzadko czuję się szczęśliwa, mówiąc.
Rzadko zrozumiana.
Prawie nie rozmawiam, zostali tylko najcierpliwsi.

Najszczęśliwsza jestem, gdy spotykam kogoś z tego samego ciemnego gatunku, przestaję wtedy myśleć, że już wyginęłam. Wtedy mogę nawet milczeć, przedstawiać, bo wiem, że nie zostanę wzięta za kogoś innego.

Pewnie, że w życiu zwykle nie chodzi tylko o mówienie.
Ale w moim chodzi.
W to się ubieram, w tym mieszkam, stamtąd przychodzę, tam wracam, tam można mnie znaleźć, jeśli szukać.

Poza tym jestem zupełnie normalna – w przerwach między uderzaniem słowami o słowa.
Można chyba wręcz nie zauważyć.
Kim jestem.

I jeszcze myślę, że mój cały blog wziął się z wielkiej samotności.
Powstał – i jest po to – żebym miała gdzie istnieć powiedziana.

Biorę na siebie własną śmieszność, swoje powtórzenia, to ciągłe stwarzanie, jakbym wychodziła w ogród z mikrofonem, konferansjerka egzystencjalna, z goździkiem w marynarce, sadzam publiczność, nie rozmawiam, mówię.

Pisanie to rodzaj milczenia.
Mówię w pusty ogród.
Raz, raz.

 

Zdjęcie: Zofia Rydet, cykl “Kobiety na progach”