Nic się nie zmieniło.
Mam skłonność do porzucania samej siebie.

Ich jest ważniejsze.
Tych innych niż ja.

Nie wiem, jak tego nie robić.

Porzucanie siebie wygląda niepozornie, pachnie zwykłym życiem. Lista rzeczy do zrobienia. Nawykowe niemyślenie o sobie.

Czegokolwiek bym nie postanowiła, wszystko biegnie, a ja w tym drobię, dziobiąc czas po innych.

Też dobry.
Ale po nich.

Jem nieporządnie, w biegu, nie celebrując ani sekundy.
Nic dla mnie.
Siadam krzywo, na brzegu krzesła, w połowie zerwana do dalszego biegu.
Koczuję tu tylko.
Dojadam po dziecku.
Noszę po dziecku ubrania.
Świat jest resztką.

Idę przez każdy dzień jak przez wysypisko śmieci, podnosząc śmiesznie wysoko nogi, taka zaskoczona. Tyle tego. Znowu. I coś tam zawsze uzbieram, pewnie, wygrzebię dla siebie ładniejszy okruszek.

Jakieś migotanie w lustrze, dzisiaj tak mi ładnie w turkusowej bluzce, kiedy się z sobą na chwilę mijam.

Na tę jedną chwilę świat jest miłym uśmiechem, podświetloną meduzą, która płynie w moją stronę.

Czy kiedy nie migoczę sobie w lustrze, pamiętam własną twarz, czy ją lubię?

Przez tę jedną chwilę zachłannie patrzę sobie w oczy, serio, naprawdę króciutko, takie moje “cześć”, jak do przyjaciółki z dzieciństwa.

Jakbym – dziwne uczucie – tęskniła za sobą.

Kiedy ostatni raz długo spacerowałam przez siebie?
Kiedy ostatni raz trwałam w niezmąconym przekonaniu, że ja, dla mnie, że należy mi się?

Bo teraz nie śmiałabym nawet pomyśleć, że jakaś za duża ja będę się tak egoistycznie cała rozpościerać, stanowiąc dzień. I o sobie.

Czasem na trochę próbuję stawiać opór.
Ale to tylko krótkie widzenie w długiej odsiadce.

No to idę.