Zawisłam sobie nad przepaścią.
Jest to wygodny piknik nad pustką. Jem tam. Patrzę. I macham nogami. Widok wydaje się łagodny i czysty. Stan tuż po. Wiele zmienia. Usuwa paraliż.

Dziś powiedziałam córce:
– Ptaki nie latają w obie strony naraz.

I to była prawda.
Czas ustalić kierunek, toteż zastygam w podwójnym kolibrze, wykonuję trzepot, kontaktując się z dostawcą rzeczywistości opłaconej z góry:
– Gdzie to jest. I jak to spijać.

Życie jest jak całodobowa zbiórka moczu: ciągle trzeba coś oddawać, gromadzić i zanosić przyrodniej siostrze oddziałowej. Jesteśmy tu pod swoją ciągłą nieobecność, a szkoda. Takie marnotrawstwo, bo przecież ogromnie podobało nam się zaistnienie.

Na poprawę życia czasem potrzebny jest zastrzyk z nadrealiny, coś niemożliwego, co wydarza się chętnie w jedno popołudnie. I nie można zwrócić. Wszystko potem z konieczności jest kawałek dalej.

I ja Was przepraszam, bo to nie jest wpis na blogu, to nie scenka, obrazek, ani nawet rejestracja swobodnie krążących gdzieś w pobliżu siebie myśli, to sprawa dość obok, smutek, bezpowrotnie utracona reputacja twardej egzystencji.

Patrzę w lustro.

Być może wzięto mnie za kogoś innego? Może nikt się nie pokwapił, żeby na mnie zdążyć, a kiedy spojrzeli, akurat wygasły we mnie wszystkie fenomeny? A człowiek to przecież taki drobny błękit, psieje, ścina się w nim ektoplazma, strzał po pysku i – stoi, z obniżonym poziomem epifanii, choć nadal rosną mu włosy, paznokcie. Czas schodzi lawiną, może tylko ma nieco zwężone pory roku, kolibrze Pompeje, tak się wspólnie odgniatamy sobie na policzkach.

Momentami życie staje się tak trudne, że nie wystarcza nam na metafory, naturalnie, że nie chcę do tego dopuścić, to zbyt wielka strata, ale jestem tuż po denominacji i wszystko mam jakby mniejsze, choć to zwykły wynik skracania, a więc bliżej sedna.

Jak dobrze, że w żadnej chwili nie nazwałabym własnego życia przesadnie szczęśliwym, co mnie uspokaja, wprowadza pewną równowagę w pustce. Chwieję się od lat stabilnie, porcelanowa wańka-wstańka, mam w środku dzwoneczek, który zapowiada powstanie, amortyzując zarazem upadek.

Ach, pamiętam, jak kiedyś chciałam podobać się zmarłym. Tuż przed pierwszym listopada, jednym z tych przyznanych w deputacie moich listopadów, pojechałam rowerem jedną wioskę dalej, sprzątnąć grób dziadka i babci, których nigdy nie poznałam. Sprzątałam im jak u siebie, mówiłam śmiało, trochę po imieniu. Czy taka sympatia dla przedwcześnie zmarłych jest dziwna, kiedy człowiek czuje się samotny? Chciałam im wtedy powiedzieć, że mi ciężko, choć domyślam się delikatnych struktur szczęścia w tym ciężarze, po prostu grozi mi listopad jak bura lamperia na ścianie roku, brudna powłoka wszystkiego. Byłam później bardzo długo chora. Zapalenie. Jesień.

Domyślacie się już, że to jednokrotne?
Życie.

Siedzę nad przepaścią i macham nogami, staram się być właśnie tu i teraz.
Mam w sobie oparcie.
Siedzę w powietrzu, batyskaf pośrodku niczego.

Składają się na mnie rzędy krzeseł, cech, fenotyp metafor, nic tu nie jest łatwo sortowalne, sklep z używanymi rzeczami, czy to nie zabawne, że nie wykładają nowych, póki nie przeminą?

Są to zapiski o niczym, ściśle tajny dramat, który muszę opisać, nie mówiąc.

Ale wyobraźcie sobie: mój język to zwykły wariograf, na przedramieniu skórzana opaska, śmieszne elektrody. Gdybym zaginęła, odnalazłby mnie język, więc tam mnie szukajcie, przyniesie mnie masywny berneńczyk ze stropionym pyskiem.

Jak to było?

Wyobrażam sobie jak biegniemy, piszcząc.

Przestrach w łapach, splątanie, lęk przed ugryzieniem, i ta zabawa do krwi, to skomlenie, kiedy jedno wbiega w ciepły bok drugiego, kiedy się tak podgryzamy w ścięgna, miękki aport, a potem turlanie, leżymy w mokrej trawie, z trudem rozdzieleni, małe psy, szczenięta, dzieci swojej rasy.

Tak będziemy sobie okazywać miłość, w sierści, ślinie, wgryzieni w siebie z wzajemnością.

 

Grafika: Maciej Sieńczyk