less than one by Alexander Gronsky

Są chwile, kiedy dokładnie wiem kim jestem. Głową. W środku samej siebie. Jak w pudełku z kredkami. Wszystko czeka, natemperowane, gada do mnie bohaterka Anusia Janeczko, nie nadążam pisać, nagrywam, wioząc do/ z ukochanego przedszkola zaskoczone mną niezmiernie dziecko, matka z aplikacją do notatek głosowych o szemranej fabule.

Będę musiała się przepisać na czysto, czas najwyższy.

Co ja robię, rany boskie, oszalałam. Ale samo się pisze, Anusi się gęba nie zamyka, w ciągłych tarapatach, pomóc muszę kobiecie w potrzebie, tak wyszło.

A tymczasem, patrzę na księżycowe zdjęcie placu zabaw i staję słupka, tak okropnie jest moje.

Zabawy na koniec świata.
Nuklearne pastele.
Dogma zimy.

Za pięć dni moje trzydzieste siódme urodziny. Mogłam mieć najwyżej sześć lat, kiedy przynosiłam ze spacerów wspaniale zamrożone kwiaty, baldachimy lodu, za każdym razem tak samo zdziwiona, że skrząca biel topi się w domu i znika, odsłaniając zbutwiałe łodygi. Nie zdejmowałam nawet kurtki, po klęsce malutkiego roztopu w wazonie, szłam natychmiast po następny bukiet. Klęska niewiedzy czy czyste szczęście, jak myślicie?

Dawno tak nie próbowałam, dla samego próbowania, bez zmitygowanych ryzyk, tras i planów sześcioletnich. Dawno nie szłam, skacząc.

Napiszę Wam to sprzed mojego biurka, jako archiwalną, obolałą od tęsknoty pamięć: lubię światło, lubię chodzić po bieli, uwielbiam nierealnie ostry blask śniegu. I otwartą przestrzeń. I skrzypienie. Zimą w ziemię wstępuje planeta. Coś się dzieje w grawitacji, trzeba brnąć, kolonizować.

Może wyjdę, kiedy tutejszy śnieg wróci.
Choćby na biel kartki.