Unemployed Lumber Worker and His Wife, circa 1939 by Indulgd

Ktoś spełnił moje ogromne marzenie, pogłębiające się wraz z upływem czasu, męczące przed zaśnięciem, jak słowo, które masz na drugim końcu języka, i musisz żmudnie i długo po nie iść.

Od wielu lat chciałam zobaczyć przeszłość w jej naturalnych kolorach. Zdjąć z niej ten czarnobiały filtr i powagę podręcznika historii. Odheroizować i wypłukać sepię. Wyjąć czas przeszly z nieludzkiej oprawy, odsunąć łagodnie szarą płytę grobu, w którym śpi wszystko, co zdarzyło się wcześniej. Oskrobać wspomnienia cywilizacji z rybiej łuski patosu. Wyjąć nie taki znowu stary świat z archiwum, wymontować mu aparat słuchowy. Klepnąć lekko w pośladki. Odzyskać ruch tamtych ludzi. Zlikwidować niepotrzebne zatrzymanie wydarzeń, naprawić uszkodzoną ścieżkę do swobodnych spacerów między czasami. Poprawić, wzmocnić pamięć. Wziąć na noc lecytynę koloru. Przypomnieć sobie. Zastąpić historię pamięcią. Pamiętać tę ładną dziewczynę w letniej sukience, Audrey Hepburn, wyjmującą placek z piekarnika. Sąsiaduje ze mną życiem, pożyczyła mi szklankę cukru do moich zawstydzeń. Wychowywałam się z nią przez chwilę.

I nagle ktoś pomógł mi to sobie przypomnieć, raz i dwa. Obejrzałam te zdjęcia i wzruszona, wyjęłam list z butelki. Od Nich. Z błahostkami, jak kolor szortów Einsteina, niciana faktura marynarki Nicoli Tesli, wątrobowe plamy na twarzy Ernesta Hemingwaya. Z porażająco znajomą troską matki – imigrantki. Z wesołym kolorem wojennych zgliszczy, gdzie się płacze i dźwiga z resztek w ładnej, intensywnie ceglanej czerwieni ruin. List do mnie jest z grubsza o tym, że każdego z nich wszystko cieszyło i bolało tak samo jak nas. Że żyli naprawdę. Że nie życzą sobie być rekonstrukcją i portretem trumiennym. Że są mną i ja minę podobnie nieuważnie, z równie kolorową rekwizytornią domu. Że chorujemy na wojny i nie przestaliśmy sobie nawzajem niszczyć życia. Że zarazem potęgą każdego wynalazku przerzucamy się w przyszłość i kolejne pokolenie. Przodkowie są częściowo rozbawieni, bo zrobiliśmy z nich postacie historyczne, a one miały wysypkę i łupież. A Darwin, jestem przekonana, w swojej zamszowej marynarce pachniał garbowaną skórą i hałaśliwie drapał się po brodzie. Dali nam 150 – 100 lat, a my nadal siedzimy, śmieszni, spierając się z kościołem o ewolucję.

Chciałabym kiedyś w taki sam sposób wypłukać pamięć rodzinną. Obejrzeć prababcię tak, jak naprawdę wyglądała. W śmiesznych bucikach z ostrymi noskami, w etoli z lisa (srebrnej? rudej?), pod rękę z oficerem w płóciennej koszuli. Popatrzeć, żeby zobaczyć, poznać. Odszukać ślad, zapowiedź własnych rysów twarzy.

I jeszcze zobaczyć babcię, której nigdy nie poznałam, najlepiej wtedy, kiedy uróżowała policzki czerwoną różą z bibuły, pomyśleć ją jako człowieka. Zobaczyć własną mamę w czasach, kiedy była taka młoda. Siedzi, dwudziestopięcioletnia, na tym samym kocyku, z wianuszkiem koleżanek. W rękach ma malutkie dziecko, moją starszą siostrę. Jest taka poważna wśród swoich roześmianych rówieśnic, piękna, szczupła, skupiona na dziecku. Siedzi tam, pięćdziesiąt lat wcześniej, a ja nie mam dostępu do tamtego dnia, codziennie nie udaje mi się jej poznać. Wtedy, kiedy akurat debiutowała w roli tej siebie, jaką znam. Albo to jedyne zdjęcie, małe zdjęcie z ząbkowaną krawędzią, gdzie moi rodzice jeszcze nie są małżeństwem. Jest rok 1958, stół pełen butelek z krachlami, moja czarnobiała mama ma szare wypieki i śmieje się szeroko, mój ojciec siedzi z kolegami, leżą przy nim pałeczki, grał na perkusji. Mój ojciec, który dziś maluje figurce Maryi paznokcie i usta czerwoną farbą olejną. I przynosi jej kwiaty częściej, niż mojej mamie. Chciałabym ich odzyskać, wyjąć stamtąd, z krwi i kości. Zobaczyć ich przeszłość tak, jak się wydarzała. Odwinąć ich z mojej zasuszonej dziecinnej perspektywy.

Wzór na sukience. Lekkie drukowane płótno.
Nieśmiały rumieniec na twarzy.
Co oni do siebie mówili?

Dawno, dawno temu, kiedy moja siostra leczyła się z nieszczęśliwej miłości, a ja miałam piętnaście lat i nic nie rozumiałam, przyszła, zrozpaczona, zapytać rodziców, czy zamiast pacierza mogą jej wreszcie wytłumaczyć, o co chodzi w byciu z drugim człowiekiem. Jak poznać miłość. Jak to było z nimi. I moi przeokrutnie zaskoczeni rodzice wykrztusili z siebie tylko jeden obrazek, oddali go nam. Na resztę życia.

Mama powiedziała: – Kiedyś, jak były żniwa, w sierpniu, gorąco, upał. I wszyscy byli w polu. To tata powiedział.

Tata po dłuższej chwili dokończył: – To jej powiedziałem – nie wychodź.

Tamto zdjęcie.
Inni ludzie, niż myślisz całe życie. Pod warstwami Maryi i kadzidła.
Kiedy się dopiero zaczynali.

Chciałabym pełniej pochodzić, dziedziczyć, być późną lekcją wyniesioną z pożogi, naprawić błędy, których ci, co wcześniej,  nie potrafili nie popełnić. Poczuć się nieodległym dalszym ciągiem, poczuć ciężar nieukończonego w tej wersji cywilizacji modułu wojny. Te drobne, kolorowe zdjęcia powodują bolesną kontrakcję, ściągnięcie czasu, zniesienie granic i grupowe zwolnienia histerycznych celników historii. Niebieskie szorty Alberta Einsteina są dziś dla mnie dowodem logicznym na jednoczesne istnienie każdego przeszłego i teraźniejszego punktu w czasie. Wszechświat jest albumem ze zdjęciami do pokolorowania. Odwrócona, patrzę zachłannie. Na drobne, odzyskane nagle przemijanie. Czy będą do mnie tęsknić moje prawnuczki? Macham Wam, dziewczyny. Siedzę przy białym stole, sto lat przed Wami miałyśmy takie śmieszne smartfony i żelowe paznokcie. Wasza prababcia suplementowała sobie codziennie magnez i potas, zapijając je niekonsekwetnie pozdwójnym espresso. Robiła w metaforach – to są takie słowa, które się o siebie uderza, żeby strzeliły ładne iskry. Coś jak krzemień o krzemień. Pozdrawiam Was serdecznie z mojej kamienicznej jaskini. Biegnę w czasie, obyście się wydarzyły. Jak nie zniszczę jakiejś pary butów, to może kiedyś przymierzycie wysokie obcasy. Zostawiam Wam zdjęcia, morze zdjęć. Zazdroszczę Wam, że wiecie, czego Wam zabraknie. Dbajcie o swoj brak, może uda Wam się go kiedyś nasycić, od tego jest się pełniejszym w okolicach głowy.

Tak się cieszę, że piszę. Kolorowana przeszłość uderzyła dziś ze zdwojoną siłą, bo nie dalej jak wczoraj mnie samej dopiero co wróciła cyfrowa pamięć. Po spektakularnym padzie dysku w laptopie (dysk zmarł po uruchomieniu pięciolatce gry internetowej “Barbie – mistrzyni danych”, na całe dwa tygodnie straciłam prywatny komputer, a wraz z nim przepadły teksty, zdjęcia, filmy z najsmarkatszego dzieciństwa moich dzieci, cały uzbierany błękit i słownik. I żaden komputer zastępczy nic nie mógł na to poradzić. Czułam się tak, jakby ktoś zburzył mi dom i pół głowy i tym mocniej odczułam zanik pamięci, cyfrową afazję, że była to największa kolekcja mnie, zbiór drobnych spraw, witrynka z figurkami. Będę teraz znacznie pilniej trzymała głowę w chmurach.

Idę zostawiać ślady.
Miło Was znowu widzieć.