Follonica by Katachreza

Jestem i czuję się jak substancja smolista, albo inny czarny charakter, generalnie coś osadzonego.

Z krótkich wakacji wróciłam już dawno, ale dopiero w ostatni weekend – z długiego zbierania się po tych wakacjach i niekontrolowanego popadnięcia w jesień. Najdłużej wracałam głową, jak po każdym zanurzeniu w radość i słońce. Powrót niemal przetrącił mi kark, bo wpadłam prosto do chomiczej karuzelki, tej, w której instaluję się sama, powarkując lekko na wszystko, za czym biegnę. Karuzelkę włącza pierwszy bęben pralki, ładowany torbami wakacyjnych ubrań, jasne, wiem, mogłabym czyścić konia, zanosząc się po wysadzeniu z siodła gruźliczym szopenem, i idąc nałożyć korekcyjny monokl na cyprysowe oko księżyca, mogłabym dopierać barchany w radionie, mogłabym odfiletowywać dinozaurzy ogon dla zrejonizowanej jaskini, mogłabym nigdzie nie być, jak przez lata, ale nic, nic nie daje mi obuchem tak nagle jak świadomość, że właśnie zjadłam ten chudy kawałek wakacji w wykresie kołowym roku i muszę o własnych siłach dożyć do następnego, pielęgnując urodę umysłu i optymizm identyczny z naturalnym.

Szczęśliwie i nagle uratowały mnie dwie kobiety, pamiętajcie, plastry na dużą głowę robi się z rozmowy z mądrymi kobietami i spędzania z nimi czasu nareszcie innego niż codzienne zwykle. Pierwsza w jeden wieczór obłaskawiła we mnie najstarsze strachy i pomogła wyczyścić pamięć, jak sztućce. Aż błyszczy, od uśmiechania się i zrozumienia. Druga w jedno popołudnie zrobiła mi z za krótkiego dnia przed poniedziałkiem długą i słoneczną niedzielę, z gnającego na oślep czasu czas przyjazny i wolny, chodzący przy nodze, wypoczęty, czuję się, jakby mnie mały kawałek poniosła w ten przyszły tydzień, jestem lekka, ucieszona i bliżej własnych rzeczy.

Dziękuję Wam obu.

I nareszcie zatrzymałam się znowu, obejrzeć, co przywiozłam z podróży, rozpakować głowę, zrozumieć, kim przez chwilę byłam, z lejącą się przez mdlejące dłonie kolczugą, rycerz nieistniejący.

A więc wcześniej, jak to wcześniej, skoro wszyscy mieli wyjść na słońce, to i ja poszłam, własna fanaberia. Byłam najeść się srebra i chleba z oliwą, sypiałam w świetlistej luce metafory, z lufcikiem, i byłam szorstka jak spód liścia, ale to od zmartwień. Na mijanych w pędzie południowych polach stały suche prysznice słoneczników, dotarłam tamtędy aż nad samo morze, cofnęło się przede mną i pozwoliło wejść w siebie i brodzić po kolana w płynnym srebrze. Przez chwilę byłam niemal niewidoma od blasku i krzyczałam do siebie cichutko, nie wierząc, że w tym, że tam, że ja jestem, kilka minut szczęścia, kąpiel jak w powietrzu, rozcinanie skórą tlenu i wodoru.

Patrzyłam, jak w wodzie bawią się piłką dorośli mężczyźni. Brodzili w falach bez piwa i nie grillowali kiełbasy, śmiali się zwyczajnie, do siebie, ucieszeni zabawą, weseli. I rozumiecie, wszystko tam było jednoczesne, pływanie, suchy tymianek przy dróżce, pewnie śmierć, rozmaryn, jest jak jest, najpierw rośnie, potem można zbierać. Jak Wy, jeszcze nie umiem umierania, a już raz nie żyłam – stamtąd pocieszenie na nieznaną przyszłość,bo przezupełnie nie wiedziałam wtedy, że nie żyję.

Na południu zgadłam, że ja już nic więcej nie dostanę – mam to i tamto i albo to wykorzystam albo nie i zajmie mi to tyle samo czasu, cały. Już zostałam sobą i nie zostałam kimś innym, przy czym wiem raczej to drugie, a za mało pierwsze, jeszcze zaskoczona inwentaryzuję, co się na mnie składa, chyba będzie superata.

I tak z Florencji do Sieny jechałam i myślałam, a teraz jeżdżę z Grunwaldu na Jeżyce, pocieszny coehlo, czkawka tej kultury, miewam coś jakby promocję opisu, talon na gotowe, teleprompter harlequinów, nawrót złotych myśli, resztki, śmietnik wykształcenia, coś bym chciała z tego skleić, choćby makatkę nad łóżko, słomianą jak zapał.

A wiecie? W południowej pamięci przewracały się szare konie z fresków, krew kredkowa wysychała w słońcu, widziałam ślady po następstwie czasów. W wydychanym powietrzu była czysta i serdeczna radość, czy ktoś bada na obecność szczęścia, poziom wewnętrznego światła? Gdzie policja, szpital, gdzie suplementacja? Gdzie balonik z helem?

Kataloguję tutaj moje prześwietlenie słońcem, rentgen lata. Te pola wyschniętych słoneczników i urodzaj nasion, zbiegłe lato się na jesień złuszczy, zaschnie i zasklepi, jak rana do żywego, która do wesela. Lato, zabliźnione pod śniegiem, za kilka miesięcy pęknie w ziemi i urodzi młode, jestem pewna, wszędzie w wynajętym przez nas na chwilę widoku stały posągi wilczycy, remusy i romulusy zakładały miasta, ciosały z drewna ciepłe okiennice, coś fundującego przyszłość zawsze ma początek w mleku. W katedrach, w galerii Uffizi, na ścianach cichutkich pałaców miękko siedziały samotne Madonny, wszystkie tuliły do łona malutkie Bohdany Łazuki i były takie blade, nad wiek poważne, jakby bez okresu, dżumy. Żadna nie paliła, nie wiem, co z przyjaciółkami.

Nie było mnie wtedy tutaj zupełnie, miałam zamknięte okna od północy i szłam przehandlować ten bursztyn pierwszych piastów, z każdym ciepłym miastem zdejmując łupiny, obierki ziemniaka, byłam piękna, tymczasowo jasna, gładka łuska na niepokój i dzieci.

W nierozstrzelanych rynkach obcych krajów nadchodził we mnie język potężniejszy od wahań, falą dat szedł pobliski napoleon i wzbierała elba. Chodziło o trwałość, pod pachnącymi kamieniami domów, pod pocztówkowym praniem, na które zapinały się wąskie uliczki, pod wieżyczkami zdobionymi świeżą plastikową rybą chciało mi się pochodzić, dziedziczyć, pamiętać cyprysy z niemożliwych opowieści matki, która tu nie była, współprzebywać. Dziwiło mnie lekko, że tam a priori nie boję się ludzi, jakby nasz flagowy program “997”, wieczorynka rodziców, nasz tyci hammurabi prowincji i przedmieść miały zbyt mały zasięg, żeby wstrzymywać we mnie ubranie króciutkiej sukienki i kazać uciekać od wzroku i tłumu. Chodnik mówił do siebie dzień dobry i śmiał się do mnie i do dzieci, na sekundy wrastałam w uśmiech, cień i wino.

Byłam.

Po wymianie biletów wstępu na widok i pęknięty werniks, płynęły we mnie rodowe srebra obcych rodzin, dziedziczenie i kradzież, rzeczy srebrne, delikatne płótna. W rewanżu chciałam okazać wstydliwe pamiątki, wyjąć z kuchennej szuflady rodziców srebrne łyżeczki z cudzym monogramem, zrabowane przez stryjów podczas Wielkiej Wojny, pokątny korytarz, którym nasza historia miała stać się chociaż posrebrzana. Przy Botticellim szalałam za uruchamianiem wiosny, za instalowaniem kwiatów w szarych dekoracjach, to jak brawurowa instrukcja życia w moim kraju, było mi wstyd za własne peelingi i stryjowskie plądrowanie dworów. Myślałam – u nas stare drogi, więc niedługo umrą, co i rusz będzie tasowanie czasu, na szczęście dzieci różowe, szczepione, gładkie, chociaż bez tradycji, i od pieluch konsumpcja w czasie teraźniejszym prostszym, razem z wydalaniem, od którego roku można podawać renesans?

Stałam przed Botticellim pełna jego kwiatów, na krótko urodzona z samych miękkich opowieści, nitek, pokoleń, koronek i mereżki wspomnień, zaszyłam się u niego, a był uroczo pęknięty na brzegach, człowiek niby palił w piecu już niejednym krzesłem, a wciąż wstyd, że jak dotąd odwzajemnia się nieżyjącej europie tylko tym jednym obrazem z płatków róży, osadzonym w ramie z drzwi klatki dla królików, skromnym, choć w werniksie.

Jeszcze w biegu poznałam Hermesa po skrzydełku nad piętą, a nigdy nie sądziłam, że rozpoznam go w tłumie, coś jak potem Palikot spotkany na niemieckiej stacji. Potem były sekwencje pożegnań, rzeczy pierwsze stały się ostatnie, spełniałam własny plan dalszej części życia jak w drugiej połowie urlopu, biegnąc najstaranniej i sycąc się każdą rozetą w pomijanym oknie, zdjęciami zdejmując z wystaw srebrnego koguta i głaszcząc na drzewach figi, który nie zdążyły dojrzeć. I ostatnią katedrę obiegłam w pięć minut, byle łyknąć surowości po białej sieneńskiej koronce i renesansowym komiksie pinacoteki.

I już mogłam wreszcie wykonywać różne gesty, spowolnione, bo z niedowierzania, że wraz z przemieszczeniem się na mapie zsunę się w zupełnie inaczej ściągnięte rysy twarzy, sznurowane usta, smutek ulic, na których nikt ze sobą nigdy nie rozmawia.

Kiedy odjeżdżałam, suche wzgórza leżały jak golden retriever, sierścią do słońca, płowiejąc po psiemu. Dwa tysiące lat i kilometrów skakało we mnie do gardła i w powietrze, rozhuśtane, stygnące, jak czarno-białe zdjęcia tęczy w starym podręczniku, w tylnej szybie widziałam pół świata i narodziny Wenus, wyszła przy mnie, koniec abordażu, północ.

Odzyskałam już siły po szoku powrotu, jem ostatnie słońce, ćwiczę jesień, odpytuję się z przyczyn i skutków, mówię i jestem mówiona.

Teraz czas coś zrobić.