La cage quand la créature s’empare de la ville by Sandra Chevrier

Jestem.

Pojechałam z północy na słoneczne południe nałykać się słonej wody i uśmiechów, powąchać powietrze, a potem wróciłam, dziwny spacer po mapie, do kresu. W głowie “Włoskie szpilki” Magdaleny Tulli; kolejny tydzień myślę.

O tym, co przeoczyłam, tak wrosło.

O domowych podwykonawcach historii i wyroku dziedziczenia ciężarów i błędów.

O nas.
O kraju poniżonych ludzi.

O chłodzie, czereśniach, talonach na moje nylonowe rajtuzki i śniegu.

Ciężkie obręcze spojrzeń na biodrach, ogniwa łańcuszka, obraz Matki Boskiej wędrujący od domu do domu, różańce i różaneczniki, spiżarnie pełne solidnej pleśni kompotów, ukradzione dobrym państwu srebra i domowy chleb. Historia z mereżką, pomniki kilku bohaterów i milionów ofiar, geografia kondolencyjna, wieńce dla ziem utraconych, wieńce dla ziem odzyskanych i rozmarzony uśmiech mojego ojca, gdy w wigilię śpiewa dziecinną kolędę:

Stille Nacht, heilige Nacht
Alles schläft, einsam wacht
Nur das traute, hoch heilige Paar
Holder Knabe im lockigen Haar
Schlaf’ in himmlischer Ruh’
Schlaf’ in himmlischer Ruh’

Nie wybrzydzaj, kiedy przypadło Ci żyć w swoim kraju. Jest ładny i wcale regularny, krawędzie tak ładnie załamują się w jutrzence wolności. Tradycja powietrza, głodu, ognia i wojny jest ważna, chroni przed nazbyt swobodną osmozą liberalnych myśli i sakralizuje uprawę ziemniaka. Gdzie indziej ugłaszczesz tak szorstki łan pszenicy, gdzie indziej jak rodzice rodziców tak starannie zaniechasz i nie osiągniesz, gdzie indziej tak chrześcijańsko nie zaufasz bliźniemu? Nie wolno Ci zaprzepaścić dziesiątek lat w oślej ławce Europy, tu się dzieje cenione misterium kary bez powodu, naucz się od rodziny co wieczór wyrzekać na swój los jak na niesprawiedliwie odebrany odpis od podatku, opłakuj, nie zmieniaj.

Nasze machlojki w wolnej woli, bo jest żelazowa, różdżkarze sumienia z giętką wierzbiną przykazań, liczenie w systemie zdrowaśkowym, jeśli chwileczkę poczekasz, dobra pani napisze jeszcze projekt unijny. W testamencie wycieczki szkolne z chorągiewką zakazów, wiejskie pogrzeby i kolejki po kawę zasiłku, pokolenia z jedną parą butów na całą rodzinę, zgięta wpół starość na peryferiach systemu ubezpieczeń, wąsate brygady ojców i synów wypalone jak napisy na cegłach, matki i żony wychowane do życia w żałobie, atmosferyczne fronty słabszych, biadolenie i płacz, ze świata czterech stron, z jarzębinowych dróg, gdzie las spalony, wiatr zmęczony, noc i front.

Dziewczęco skromny biały kołnierzyk, grube wełniane pończochy, uróżowane policzki i śmierć. Kiedy moja mała mama jechała ze swoją mamą na wesele, wtedy, dawniej, stanęły przed domem nowożeńców, babcia wyciągnęła z torebki z wężowej skórki czerwony bibułkowy kwiat, pośliniła i natarła nim sobie i córce policzki. Poszły na wesele, dwie lalki krew z krwi, trzeba było myć bibułowy kolor, nakazała weselnie rodzina. W tej samej torebce mama trzyma do dzisiaj nasze świadectwa szkolne, akty zgonu, mleczne zęby, pamięć, uróżowany lęk, a wszystko trzeba będzie zabrać, odziedziczyć, jestem już gotowa, jak pytania, to tylko po śmierci.

Żelazka z naszego strychu mają duszę, cały naród z naszego strychu ma duszę, dla wygody od razu bez ciała, żeby szybciej zmartwychwstać, bo życie boli, więc po co rujnować się na szczęście. Memento amori, waginalia non sunt turpia, brakuje dowodów na miłość od wielu pokoleń wstecz, zauroczenie jest tu zwykłym błędem językowym, młodym jeszcze przydarza się delikatnie cielesny hiatus w systemie wysokich wartości, w szafie kruche jak pył barchanowe pajacyki dla dorosłego mężczyzny z odpinaną w kroku klapą; mama niechętnie i krótko wspomniała kiedyś o największym nieszczęściu dla kobiety – jednej z sąsiadek trafił się mąż, na szczęście umarł, co chciał z nią codziennie, mało tego, parę razy dziennie.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo, jesteśmy sumą wszystkich narodowych klęsk i przerażeń, miejscowo znieczuleni podległością, osłupiająco nieporadni bez wspólnego wroga. Pamięć aportuje, ucieszona, już to gdzieś widziała, takie psy, co całą służbę na jednym łańcuchu – gdy je odpiąć, wrócą pod łańcuch, kiedy pogłaskać – wpierw zadrżą lękliwie na widok ręki wzniesionej do głaskania, w wyuczonym strachu – ugryzą, pokochają po psiemu, charcząc i dławiąc dygot nad miską. Może trzeba oddać państwo do adopcji, za kocyk i spacer, państwo nienawykłe do ciepła, państwo z rozstrojem żołądka.

Na naszym strychu Europy cały naród autoimmunologiczny, silne przeciwciała kobiet, do obrony przed własnym życiem, z którym nie wiadomo, co począć, do zakazów i płaczu, do ściągania brwi i wąskiej kreski warg; nic uśmiechniętego. Obowiązkowe szczepienie Polską od pierwszego dnia życia, dawki przypominające w szkolnych ławkach i trybunach sejmowych, wielki zbiorowy wysiłek, abyśmy bez oporu płynęli poza głównym krwiobiegiem kontynentu. W sztafecie pokoleń od tylu już wojen i powstań biegną do nas z tą czarną wstążeczką pamięci. Taka piękna żałoba. Bóle w krzyżu.

Na bal kostiumowy nasze małe księżniczki niech zawczasu wkładają korony cierniowe.
Kraj czeka.