The Invisible Mother by Retronaut

Zdaje się, mamy kota. Który daje nam szkołę, owszem, waldorfską z ducha, dziękuję. Mamy zajęcia z głaskania, drapania, gonienia i gryzienia. Kot jeszcze trochę siedzi na walizkach, bo w momentach powrotu świadomości dławi nas wstępny lęk przed przywiązaniem i bieg na dezorientację; jak teraz i co planować, jak naszą wielorodzinę wyprawić na wakacje, czy alergia najmłodszej stwierdzona pieczątką laboratorium włączy się znienacka czy nie, pytania rzecz jasna pozostają bez odpowiedzi, bo kot słodziak, drapichrust i wichrzyciel, nieletni tłuką się werbalnie o kolejność iskania, ja mam manicure okolony kodem kreskowym zadrapań, a sen kota spędza nam własny z powiek – “ciiii, kot śpi”, “mamo, nie spałam od 1:00 do 4:00, bo kot chciał się bawić”. Nie, kot nadal nie ma imienia, jak przystało na rodzinę przebierającą w słowach – chwilowy noname, ale nie przeszkadza mu to w zawziętych polowaniach na własny ogon i liczne ludzkie nogi opodal. Najbardziej dramatyczny scenariusz to czarna skarpetka na wybiegu – 100% gwarancji, że zostanie dogoniona i zadławiona w morderczym zacisku kocich łap, pazurów i zębów.

Czy ja może wspominałam, bez związku, a na pewno nie zgody, jak nasza średnia córka, czteroletnia wówczas, zobaczyła na drodze przejechanego liska i w ekstazie zakrzyknęła: – Przejechany lisek, o jaki straszny słodziak, możemy go wziąć do domu? No to już wspomniałam.

A moja mama na przykład nadal wspomina rozmowę z moją najmłodszą córką w niedawny dzień matki. Zasadniczo wspomina codziennie. Nieletnia spontanicznie włączyła się do moich życzeń składanych telefonicznie i wyznała, po sapersku, rozbrajającym ciachnięciem: – Babciu, gotujesz niedobre rzeczy, ale bardzo Cię kocham.

– Nie gniewam się, śmieje się codziennie moja mama. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabyś się pogniewać, mamo, odpowiadam z coraz serdeczniejszym zaskoczeniem. Jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wraz z wiosną, która potargała sad, odrastają we mnie rozmaite historie i pragnienie, żeby poocalać cudze życia, ponabierać chociaż po blaszanym kubku ze strumienia opowieści, zanieść kawałek dalej, przerzucić w przyszłość. Z biegiem czasu mocniej od wyrafinowanych fikcji potrzebuję wytrawionych błędnymi ogniami pamięci życiorysów, zachłannego spisywania siebie, niechlujnych raportów z oblężonego dzieciństwa, pospiesznych sądów, sprzecznych rad i nadmiernie ugruntowanych opinii. Żeby było widać jak na dłoni, a już nie trzeba było wróżyć. Żebym nie była osamotniona w pomyłkach i nie pozostała niewyjaśniona w swoich piwnicach i strychach.

Dawno dawno temu, w zeszłym roku, tropiąc w sieci życiorys Marka Raczkowskiego, natrafiłam dzięki literówce na archiwum losów ludzkich My life i historię życia Henryka Rączkowskiego. Strasznie poruszająca i śmieszna zarazem jest solenność tego własnego życiorysu, nieco inna od stenotypowanych niezdarnie ręką współczesnego absolwenta szablonowych CV, wyznań w Times New Roman, zaczynających się od słów i wyrazów, w których pawi ogon wykształcenia rozkłada się od przedszkola im. Koziołka Matołka, a kończy na nieheblowanej ogładzie przymusowych zainteresowań. Taksonomia zasobów ludzkich bez miejsca na życie, czyszczenie pamięci gatunku z nieistotnego kurzu codzienności, melioryzacja morza martwego spraw niedokonanych. U nas po godzinach nie chodzi się po wodzie, bo to nie wypada, historię własną należy okroić z różnic międzyludzkich, zostawiając co najwyżej interesującą foremkę do piasku w klepsydrze i ze dwie anegdoty, by przyciągnąć do atrakcyjnych podobieństw i zbieżności z profilem poszukiwanego kandydata na Was. Historię życia Henryka Rączkowskiego dedykuję wszystkim cichym i spokojnego serca, nieoponującym w sytuacji i posłusznie wyregulowanym w trybie, jak woda w temperaturze ciała, wszystkim niezmieniającym status quo, bo się spocą, wszystkim, których ulubioną potrawą jest danie dnia, wszystkim, którzy nie podważają kodeksu, choćby miał ich zabić. Jesteśmy tacy nienaturalnie upozowani do życia, z broszką zalet na niedzielnym szalu, a w środku piekło i szatani z odrobiną peperoncino, może niech jasna cholera trafia te wszystkie półprawdy trochę celniej, bo ile epok tak jeszcze spędzimy, już w połowie własnej martwi?

W przestrzeni wszystkich możliwych historii prywatnych panuje zdumiewająca cisza. A jedne z najcichszych historii to historie kobiet. Kiedy kobiety już o sobie mówią, starają się mocno zalegalizować swój związek z oficjalną rzeczywistością, w miejsce pieszczotliwie ocierającej się o szaleństwo krzątaniny życia, podstawiają historię dokonań i dowody zasług, historie erotyczne zawsze starannie wycięte z pamięci, żadnych radykaliów i odstępstw, jeśli zdrady, to dla dobra i w imię. Była dobrą żoną i matką. Nic waginalnego, od pokoleń (nasze) kobiety rodzą się bez drugorzędowych cech płciowych, co szczęśliwie ułatwia higienę intymną.

W ostatniej, wygłuszonej sali – historie kobiet – matek. Wyjście tylko przez pomnik i szkaplerz, opcjonalnie przez zapadnię “Faktu”. Znacie zdjęcia niewidzialnych matek? Doskonale oddają pozycję, z jakiej do nas docierają historie macierzyństwa, i z której jednocześnie do dziecka dobiega głos matki. Osobista historia matki jest wyłącznie pretekstowa i szczelnie zakryta. Głos – stłumiony, zdławiony ciężką i gęstą materią, która pokrywa matkę, jednocześnie łącząc i dzieląc ją z dzieckiem. Materia ukrywa matkę, która musi zarazem być ciągle i na zawsze zniknąć, łączy dziecko i matkę na wyciągnięcie ręki, matka jest wyłącznie drugą skórą dziecka, wyściółką miejsc przez nie zdobywanych, jest potrzebna jako energia, ciepło i katalizator spraw, od których zaczyna się następne życie. Kosztem, choć tak, jasne, z zyskami.

Matka – własny fantom – istnieje i spaceruje w przyszłość zaledwie jako niewyraźny kontur, zarys postaci majaczący w tle, mimo, że ta śmiesznie chwiejna figurka dziecka nie usiedziałaby ani sekundy sama; trzymają ją ukryte ręce, uspokaja bezpośrednia bliskość; dziecko słyszy głos matki w samym środku własnych myśli i traktuje je jak mądrzejsze, szybsze własne. Widzicie ten portret? Rozpoznajecie na nim siebie? I – czy udało Wam się kiedykolwiek odsłonić własną, nieznaną Wam matkę – kobietę?

Myślę o tym z czystego egoizmu, który jest pełen nieoczekiwanej rozpaczy, mojej nieporządnej żałoby po utracie siebie i moich rekonstrukcji mniej samej. Bo czy moje dzieci mnie znają? Mnie – mnie? Co im po mnie, skoro to one?

Czy pamiętacie życie własnej matki? Miałam w swoim życiu taki moment, żeby swoją matkę w jakikolwiek sposób spisać, utrwalić, zabezpieczyć się na to przepowiadane od kilkudziesięciu lat potem, bez niej. Pod rozmaitymi pretekstami spisywałam jej opowieści z dzieciństwa, ulubione zabawy, groźne przygody w rodzaju utłuczenia rzuconym zbyt celnie kamyczkiem potężnej maciory w ogrodzie rodziców. Która to maciora następnie podle zmartwychwstała, niestety już po wymierzonej mamie karze. Spisywałam też nazwiska, imiona, daty urodzenia, powiązania i koligacje wszystkich znanych mamie członków rodziny i zrobiłam zalążek drzewa genealogicznego online, do którego rewersy historii długi czas później dopisał mało mi znany kuzyn, równie żywotnie zainteresowany ocalaniem własnego błahego rodu o korzeniach warzywno-zbożowych.

Poraża mnie nasze niedbałe przemijanie i topnienie, doniczegowienie w codzienności, pół mojej góry lodowej, której wierzchołek znacie, zużyłam na wodę do mycia naczyń, dzieci nie bardzo wiedzą, kim naprawdę jestem, nie wiem ja sama, może Wy wiecie i zapamiętacie, a ja zapamiętam Was w zamian?

Dotarło do mnie z całą mocą to zaniechanie naszej kultury, nasz pokoleniowy zespół zamknięcia na pamięć zwykłych innych, kiedy niedawno poznałam dziewczynę o kompozycji szkatułkowej, która od lat dźwiga własne i cudze historie, jest depozytariuszką życiorysów na ukończeniu, która pozwala innym opowiadać siebie i ofiarowuje im coś bezcennego: wytrzymuje ich historię. Wszyscy powinniśmy mieć takich ludzi i być takimi dla innych. Ocalać, rozumieć, nosić. Ordnung muss sein und zeit.

Będziecie?

P.S. Warto rozmawiać i pytać. Niedawno, niesiona wewnętrzną potrzebą kronikarską, nieostrożnie zapytałam ukochanego przed zaśnięciem: – Co zbierałeś, jak byłeś mały? I usłyszałam: – Niedopałki.

Jak naprawdę porządnie zrozumiem zasadę wykorzystania niedopałków do odpalania z fasonem zapałek o podeszwę, to podejmę się go zreferować.