Il nudo by Franco Matticchio

Nie ma mnie bezdzietnej. Wyginęłam. To w odpowiedzi na Wasze komentarze.

I nie chodzi tu o podział obowiązków w opiece nad sporą gromadą dzieci, bo mam ten podział wcale niezły, choć jeszcze do niego wrócę.

Chodzi raczej o ogólną dyspozycję do bycia sobą i wykonywania gestów de se ipso ad posteritatem w zdrowej proporcji do wyskoków na miasto i wysokich obcasów, których łaknę, a zarazem przepotwornie się lękam, z roku na rok czując się coraz mniej atrakcyjna – tak, taka się wewnętrznie czuję, taki mały demon siedzi na ramieniu i każe mi niechętnie odwracać głowę od mijanych luster, mówiąc jednocześnie, o rany, o rany, jak fatalnie. Mimo że powinnam wypasać się na zielonej łące syta i zadowolona z morza miłości i akceptacji z elementami podziwu i uwielbienia, w których się niezasłużenie kąpię w basenie ogniska domowego, że posłużę się opisem sprzecznym, ale – głębokim.

Jak da się zauważyć od samego początku mojej historii, w widzeniu i zapisie samej siebie mam niekoniecznie porządek, harmonię i inne akordeony samoakceptacji.

Nie umiem przykładowo myśleć, że mogę zrobić te wszystkie fajne rzeczy do samodzielnego robienia. Że tak dla samej siebie i sama. Nie umiem spokojnie odpalić modułu “wolność i swoboda”. Nie, ta petarda wybucha mi w ręce i urywa paluszek. Wolę być uwięziona, uciśniona i stłamszona codziennością z dziećmi, to daje mi wspaniałe poczucie bezpieczeństwa, sprawdzony przewodnik po nieznanej okolicy przyszłości, że o tu i teraz nie wspomnę. Nie potrafię wyjść sama bez heroicznego celu, który sprawi, że zasłużę na to wyjście. Celem może być “nierealnie szczuplutki paltocik dla pięcioletniej szkapiny, szyty z antyalergicznych włókien kwiatu paproci”, “zapas żywności wegetariańskiej w przypadku wojny nuklearnej w najbliższy weekend”, “sprawa niecierpiąca zwłoki, do pilnego pochowania, z dyskretnym piktogramem na szarfie choroby wieńcowej”. Ja mogłabym wyjść na basen oczywiście. Do klubokawiarni oraz z koleżanką. Mogłabym spędzić sen z powiek oraz czas na okolicznym klombie w celach rabunkowych na tulipanie w pluralis. Mam natomiast blokadę sypiącą szeregiem uzasadnień, dlaczego tego nie zrobić. Jak być może czytaliście w tej powieści w odcinkach, pokonałam jednokrotnie taką blokadę jakiś czas temu i poszłam sama do kina i kawiarni. O jakie to było trudne i jak mi było łyso – bo co się właściwie robi z nagle odzyskaną sobą? Wolałabym położyć spać córkę i wyprać cztery pralki prania, najlepiej ze zmianą pościeli. Nie jestem sama dla siebie dostatecznie pilną sprawą do załatwienia i zwycięstwem. Żeby było jasne – reguluję sobie z zaciśniętymi zębami brwi, grzywkę, koloruję paznokcie, wszystko od jakichś dwóch lat naprawdę cyklicznie, odświętnie, w salonie, ale wszystko z rozsądku, szybciutko i biegiem, jak witaminę i magnez. Wręcz dwa razy w życiu w ramach premii macierzyńskiej nałożyłam na siebie 45-minutową kurację pielęgnującą to drugie, nieumysł, jak mu tam, ciało. No i lipa, nie pomogło, ciągle byłam sobą. Może do takich spraw należy być damą de moll, urobioną przez pokolenia do kąpieli w biszkoptach bezmlecznych, a nie po łokcie, nie wiem. Migotanie w okolicach poczucia własnej wartości mam tylko w momentach ciężkiej pracy fizycznej, sekunda poczucia triumfu gdzie indziej niż na biuście. A całodobowo nie spoczywam przecież na laurach i filonach, zaktywizowana zawodowo, macierzyńsko i intelektualnie. Tylko że nie ciągnąc pługu w zastępstwie chorego konia tydzień po porodzie, którą to heroiczną historię ze swojego trudnego życia opowiadała nam mama, nie odczuwam reglamentowanej w moim pokoleniu kobiet pękającej w czole żyłki marmuru.

A wiecie, co szczególnie głupie? Nie umiem stawić czoła sukcesom równie mocno jak klęskom, co w uogólniony sposób każe wszystko traktować jak klęskę. Odwlekam odbiór nagród i deprecjonuję osiągnięcia. Robię to konsekwentnie od 20 lat – odkąd pierwszy raz jako 15-latka w liceum zwagarowałam z rozdania nagród na najlepszy felieton. Nie radzę sobie z komplementami – strasznie ich potrzebuję, ale w nie nie wierzę i cieszę się z nich przez jakieś dwie sekundy, a następnie staram się udawać, że ich w ogóle nie było, a najchętniej – uciekam na drugi koniec świata, w inny wątek. Nie czuję się specjalnie wybitnie, wbita w ładną sukienkę, w połowie podejmowanej ze dwa razy do roku próbnej wyprawy antykompleksowej, kiedy to jestem przebrana za kobietę. Najchętniej zawróciłabym na pięcie, sukienkę odwiesiła do szafy i wskoczyła w spodnie. Żeby tylko już nikt na mnie nie patrzył, bo czuję przez skórę, że spojrzy nieprzychylnie. Czuję się śmieszna, jakby już teraz wisiała nade mną klątwa naszych matek, które w pewnym wieku odmawiały i odmawiają bycia kobietami. Brzydkiemu i staremu we wszystkim brzydko, co tam takiej starej potrzeba, gdzie tam włosy starucha będzie farbować. Tradycja obumierania za życia, odrzucenia siebie, nim zrobi to społeczeństwo, które narzuciło sobie pewną średnią estetyczną w miejsce dawnego szacunku dla wiedzy, mądrości i doświadczenia starszych. To nie jest kraj dla starych ludzi? Ale ja chcę żyć do końca, do ostatniej kropli, chcę być sobą, lubię siebie, cenię siebie, tylko że tak niezbyt długo, a potrzebowałabym tego nieco więcej, żeby na jakiejś dobrej energii dociągnąć do późnej starości.

Anybody knows, o co może chodzić? Bo samodzielnie diagnozuję się jako odwrotność Narcyza. Podrcyz taki.

Gdyby ktoś miał pytanie pomocnicze: mimo tej radykalnie dziwacznej niewiary w siebie, oburza mnie najmniejszy okruch krytyki. I jednocześnie uspokaja – krytykują, wspaniale, teren dobrze znany, mój prywatny gułag znany od dzieciństwa. Uradowana, że znowu będzie dodatek kombatancki za uciskanie mnie, krzywdy ogólne i wysiedlenie z siebie, zarazem spalam się w przeogromnym buncie – że to niesprawiedliwe, tak mnie krytykować, morderczo na to wściekła, przydaję temu nieadekwatną, jak mi mówią, skalę. Może. Urządzenie do konstruktywnego przyjmowania informacji zwrotnej mam wybitnie źle skalibrowane.

To taki mam kłopot, doktorze społeczność.

I nie wydaje mi się, żebym była taka jedyna z tym problemem. Drogie koleżanki moje. Główki w środku mamy duże, mądre, bogato zdobione we wspomnienie i cytat, życie wewnętrzne śródziemnomorskie i kolorowe, z rukolą, kulturą i sztuką, natomiast kostium zwany ciałem latami trzymamy na strychu, i zakładamy wyłącznie w porze karnawału. Podczas gdy na co dzień post i w lustrze domniemanie zbyt tłustego czwartku.

Jak nastawić ten potencjometr? Którędy droga?